Warszawa – niegdyś Paryż Północy, dziś chaotyczna niby-metropolia, miasto wybrukowane dobrymi chęciami swoich twórców. Miasto przyjezdnych, korposzczurów, wiecznie rozimprezowanych studentów, hipsteriady… i artystów.
Warszawę się kocha albo nienawidzi, a wszystko zależy od preferowanego tempa życia. Obserwuję tłumy ludzi przepływające w przejściu podziemnym i w tym chaosie przez chwilę odnajduję pewien porządek – skoncentrowany strumień warszawiaków biegnący do metra, drugi wylewający się na przystanek tramwajowy, trzeci wypełzający na powierzchnię przy dawnej rotundzie PKO i rozpierzchający się gdzieś w nieprzyjaznej przestrzeni miejskiej. Robi mi się smutno na myśl o tym, że i ja jestem elementem tego bezkształtnego tłumu.
W większości miejsc w stolicy trzeba pędzić, jest jednak parę zakątków-wyjątków, należy do nich starówka. Choć wyśmiewana i krytykowana, bo przecież nie starsza od Pałacu Kultury, czy trasy W-Z, to jednak stanowi główny cel spacerów spragnionych chwili spokoju warszawiaków. Gdy w chłodne, listopadowe popołudnie przechodzę pod kolumną Zygmunta, odnajduję najpierw spokój, a później magię, zaklętą w postaci człowieka bardziej autentycznego, niż fasady powojennych kamienic.
Upadły Chopin
W pierwszej chwili pan Andrzej nie przykuwa mojej uwagi – ot, zwykły staruszek grający na akordeonie na Placu Zamkowym. Jednak po paru minutach wsłuchiwania się w dźwięki wydawane przez ten tak często lekceważony instrument nawet moje średnio muzykalne ucho wyczuwa ewidentny talent.
– Dobrym muzykiem to może być tylko jakiś wariat! – mówi pan Andrzej i się śmieje, choć jego los jest raczej niewesoły. Niska emerytura, żona na utrzymaniu, a na karku siedemdziesiąt dwa lata, choć słowo daję – nie wygląda na tyle! Zarzeka się, że nie przyjmuje żadnych leków, a zahartowało go życie. Niska temperatura nie powstrzymuje go od grania na ulicy, jednak to zajęcie, jak wciąż powtarza, jest dla niego swego rodzaju upadkiem.
Urodzony warszawiak, przeżył powstanie. W chwili jego wybuchu miał 5 lat.
– Nie byłem bohaterem, nie walczyłem. Ale to co widziałem, zostało we mnie na całe życie. Śmierć ludzi, szyny tramwajowe powyrywane z ziemi, płonące domy… Raz szliśmy w konwoju do kościoła św. Wojciecha na Woli i szedł z nami taki dziadek, miał piękne buty oficerskie. Konwojenci niemieccy wyciągnęli tego dziadka z konwoju, słychać było strzał i wrócili z tymi butami… – głos pana Andrzeja drży i się łamie. – Może nie będę dalej opowiadał.
Zmieniamy temat. Ten niepozorny staruszek ma za sobą przeszłość, jakiej nie powstydziłby się zbuntowany przedstawiciel młodego pokolenia.
– Grałem w restauracjach i knajpach, po cygańsku, w Niemczech i w Danii. Straciłem pracę w okresie solidarnościowym i spontanicznie pojechaliśmy z kumplem do Berlina. Na początku jak widziałem Niemca, to myślałem: Boże, on mnie zaraz zastrzeli. Ale później okazało się, że Niemcy jako naród nie są tacy źli. Występowałem dużo, ale pieniędzy nie zrobiłem.
Pan Andrzej nie jest byle grajkiem. Skończył szkołę muzyczną, opanował grę na fortepianie i na kontrabasie. Teraz trochę żałuje, że zrezygnował z kontrabasu, bo ten instrument pewnie przyniósłby mu lepszy chleb. Został jednak wirtuozem akordeonu i ma uprawnienia muzyka estradowego nadane przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
– Dlatego mam prawo tu grać. Nie mogą mnie wyrzucić! – mówi dumnie i pokazuje wyjętą z kieszeni pomiętą kserokopię dokumentu. – A w niedzielę na przykład grywam w Łazienkach. Tam są bardzo wymagający słuchacze, wiec gram im poloneza A-dur Chopina. Lubię wykonywać Chopina na akordeonie, chociaż panie pianistki w szkole muzycznej zawsze się o to oburzały.
Ciężko mi pojąć to, że nikt nie poznaje się na talencie pana Andrzeja, gdy ten gra „Taniec z szablami” Chaczaturiana – piekielnie szybki utwór, teoretycznie niemożliwy do zagrania w rękawiczkach. Jak twierdzi, grał go też w Berlinie, przy -15°C. Gdy skoczne dźwięki rozbrzmiewają przed Zamkiem Królewskim, zatrzymuje się przy nas młody chłopak, na oko student – może Akademii Muzycznej, bo utwór wyraźnie wzbudza jego zainteresowanie.
– A pan od dawna jest muzykiem? – pyta wesoło.
– Od czternastego roku życia..
– No i świetnie, tak trzymać! – śmieje się student.
Minuty mijają w rytm kolejnych czardaszów i polonezów. Niestety, gdy zaczynam tonąć w podziwie dla pana Andrzeja, ten zaczyna politykować, co troszkę psuje jego wizerunek w moich oczach.
– Ta katastrofa pod Smoleńskiem… Wiadomo kto to zrobił! Kto chciał Polskę osłabić i zlikwidować pewne osoby. A na ten krzyż pod pałacem to nikt ręki podnieść nie powinien!
Lekko zmieszana kiwam pospiesznie głową, nie chcę wdawać się w dyskusję na ten temat.
Na szczęście mistrz akordeonu na koniec znów mnie zaskakuje i żegna się bardzo pozytywnym akcentem:
– Ja uważam, że mamy wspaniałą młodzież. Niech pani powie wszystkim młodym, że w nich wierzę, są przyszłością narodu!
Ja wierzę w pana Andrzeja, że wszystko jeszcze przed nim. W końcu czym są siedemdziesiąt dwa lata dla takiego twardziela.
Bijące serce przed metrem Centrum
Każdy, kto miał to szczęście lub nieszczęście pobyć dłużej w stolicy z pewnością prędzej czy później trafił na słynną „patelnię” – okrągły placyk przed stacją metra Centrum, przez który przewijają się dziennie tysiące warszawiaków, miejsce spotkań wolontariuszy Greenpeace’u, punkowej młodzieży i drobnych pijaczków. „Patelnia” to też estrada, na której występują na co dzień artyści wszelkiej maści – grajkowie, tancerze i Indianie przebrani w jarmarczne stroje. Król tej estrady jest jednak jeden – człowiek grający na krześle.
Dzień w dzień, od kilkunastu lat, stukot drewnianych pałeczek uderzanych o niecodzienny instrument towarzyszy życiu Pawła. Efekt – siedemdziesiąt rozbitych krzeseł, rzucane przez przechodniów pieniądze, czasem kwiaty, a parę razy w miesiącu prośby o wywiad.
– Większe zainteresowanie? Większe zainteresowanie przynależy do takich zjawisk jak Kabaret Moralnego Niepokoju, przy którym ja właściwie nie istnieję. Czasami coś tam się trafi i pokażą mnie w „Wiadomościach” przez pół minuty – Chociaż Paweł mówi o swojej popularności z autoironią, ma parę sukcesów na koncie. Kiedyś zauważył go sam Stanisław Tym i zaproponował epizodyczną rolę w filmie „Ryś”. Ostatnio natomiast na prośbę Muńka Staszczyka, lidera zespołu T. Love, Paweł wystąpił jako ekskluzywny, pięciominutowy support przed jego koncertem.
Co sprawia, że zdrowy na ciele i umyśle człowiek zamiast znaleźć sobie „normalną” pracę, spędza pół życia na ulicy? Odpowiedź jest prosta – chęć robienia tego, co się lubi.
– Nie chciałem, tak jak połowa ludzi w Polsce budzić się rano z myślą: „Cholera, znowu muszę iść do pracy!”. Nie mam żadnej ciekawej alternatywy, bo brak mi kwalifikacji. Nie skończyłem nawet szkoły średniej. Ale może jeszcze uda mi się coś zmienić w tej kwestii. Ostatnio widziałem faceta, który ma osiemdziesiąt pięć lat i właśnie skończył wyższe studia! Ja planuję to zrobić nawet trochę wcześniej.
Uderzanie kijkami w krzesło może wydawać się łatwe, dopóki człowiek nie spróbuje. W rzeczywistości potrzeba niemałego talentu i poczucia rytmu, żeby taki łoskot stał się muzyką. Paweł nie skończył żadnej szkoły muzycznej, jego główną inspiracją jest brytyjska grupa Stomp, grająca dosłownie na wszystkim, oprócz tradycyjnych instrumentów.
– Może tu, w Polsce, rzeczywiście jestem ewenementem. Widziałem w Internecie filmiki o mnie, figuruję tam jako ”bijące serce Warszawy”.
Aspiracje Pawła nie kończą się na ulicznych występach, jest to sposób na wybicie się w wielkim mieście.
– Kiedy grasz na tzw. streecie, jesteś jakby na castingu i czekasz, aż ktoś cię dostrzeże.
Paweł nie czeka bezczynnie, lecz stara się ze wszystkimi nawiązać kontakty. Priorytetem są znajomości, które mogą mu pomóc w dążeniu do realizacji marzeń.
– Jakoś trzeba zacząć… Poznałem na przykład członków Kapeli ze Wsi Warszawa – polskiej grupy, która ma światowe tournee co roku i koncertuje na paru kontynentach. Oni może teraz się ze mnie trochę śmieją, ale już występowałem przed nimi parę razy. Zresztą z wielu ludzi otoczenie śmiało się, zanim coś osiągnęli. Maleńczuk też grał kilka lat w Krakowie na ulicy. Już teraz czasem ludzie mówią o mnie „artysta”, czy „ikona” – miło mi to słyszeć, z grzeczności nie zaprzeczam… Żaden ze mnie Leonardo da Vinci, ale w pewien sposób jestem dobry w tym co robię i dążę do ideału. Jestem związany z buddyzmem, więc wierzę, że mam jeszcze przed sobą parę żyć – akurat tyle, ile potrzebuję, by osiągnąć pełne oświecenie!
Ognisty wynalazek
Im dłużej zapuszczam się w gąszcz warszawskich ulic, tym częściej napotykam rozmaite cuda i dziwy. Piątkowy wieczór, lekko podpici przechodnie świadczą o tym, że właśnie zaczyna się nocne życie stolicy. Na skwerze w centrum miasta widzę taki oto obrazek: staromodnie ubrany pan w średnim wieku siedzi na radioodbiorniku żywcem wyjętym z minionej epoki. Z urządzenia płyną klasyczne, skoczne melodie, a pan przygrywa do nich na ogromnej, złocistej tubie, z której raz po raz bucha ogień. Ludzie gromadzą się naokoło, obserwują niesamowite show, a nawet podrygują w rytm muzyki.
Mało kto pomyślałby, że ten dziwny pan w meloniku na co dzień pracuje przy udźwiękowieniu produkcji telewizyjnych i wygląda w gruncie rzeczy dość przeciętnie. Wyjście z tubą na ulicę to szaleńczy pomysł, który zasugerował mu jego terapeuta – w ramach zwalczania zahamowań związanych z kontaktem z ludźmi i publicznymi występami.
Krzysztof w życiu miał z muzyką wiele do czynienia – jako mały dzieciak był zaganiany do fortepianu i bity po rękach przez dyrektora ogniska muzycznego. Później eksperymentował na własną rękę z jazzem i soulem, grał też w orkiestrze strażackiej.
– Tuba to instrument niewdzięczny, nie daje szans na pokaz wirtuozerii jak na przykład saksofon – mówi Krzysztof. – A facet grający na tubie kojarzy się z jakimś pedziem w okularach, z wąsikiem i przedziałkiem. Mnie zafascynował ten instrument, kiedy zobaczyłem obraz Salvadora Dali – była na nim tuba, piękna i powykręcana, na tle nieba z chmurami.
Tuba Krzysztofa jest oczywiście niezwykła, bo wydobywa się z niej płomień, co jest jego własnym patentem. W swoim dorobku ma on zresztą sporo wynalazków, opowiada chętnie o własnoręcznie skonstruowanych drezynach i kolejnych projektach.
– Mam jeszcze dwa nowe pomysły, są nawet lepsze niż tuba. Jeden to gadający telewizor, a drugi – latający człowiek. Mam zamiar pokazać lewitację tak, że będzie trochę śmiechu!
Na pytanie, czy czuje się wyjątkowy, Krzysztof wpada w melancholię.
– Ja się kurcze źle czuję… Ciągle staram się robić tak, żeby zmienić coś w swojej głowie i czuć się lepiej. Uważam, że każdy człowiek ma swój świat i swoje przecudowne oblicze, które czasem chowa nawet przed samym sobą. Zupełnie niepotrzebnie.
***
W Warszawie każdy się spieszy i robi wszystko na ostatnią chwilę – ja też. Gdy zabieram się do pisania tekstu, jest już zima, jednak mimo mało sprzyjających warunków pogodowych nie mogę narzekać na brak materiału. Na trzech poznanych przeze mnie artystach nie kończy się bogata różnorodność warszawskiej ulicy. Na rynku Starego Miasta za chodzącą atrakcję turystyczną uważany jest ostatni zawodowy kataryniarz w Polsce, który w weekendy przywozi cały swój kram z pluszową papugą na czele i kręci korbką instrumentu nawet dziesięć godzin dziennie. Kiedy Paweł zabiera swoje krzesło do domu, na jego miejscu przed wejściem do metra pojawiają się tancerze żonglujący płonącymi pochodniami, w pobliskim przejściu podziemnym Orkiestra z Chmielnej gra przedwojenne piosenki, zaś po drugiej stronie tunelu pojawia się starszy pan, wyczyniający cuda z ustną harmonijką.
Warszawa to nie Nowy Jork, jednak to prawdopodobnie polskie miasto, które może się pochwalić najwyższym odsetkiem ekscentrycznych ludzi. Codziennie, na ulicach wielkiego miasta nasz zwyczajny, szary świat przeplata się z innym światem – bajkowym i dziwacznym. By go zauważyć, potrzeba niewiele. Wystarczy na chwilę przystanąć.
Disclaimer: To tekst odkopany z przysłowiowej szuflady. Powstał w 2011 roku na pewien konkurs i choć dziś wydaje mi się nieco infantylny i brakuje mu zdjęć, nie chciałam, by przepadł. Nie z uwagi na jego wątpliwe walory literackie, ale przez wzgląd na historie ludzi warte ocalenia i zapamiętania. Pewnie wiele się zmieniło w Warszawie od tego czasu, ale są rzeczy niezmienne. Na przykład Paweł grający na „Patelni” – ostatnio widziałam, że zamienił krzesło na jakieś kubły. Pewnie dalej zbiera na studia i realizację marzeń.