Mecz o wszystko, czyli czy Rosja to stan umysłu?

Nie lubię oglądać sportu. Zdecydowanie bardziej wolę go uprawiać (chociaż raczej dyscypliny indywidualne niż gry zespołowe)*. Jeśli jednak już mam wybierać, to ze wszystkich oglądalnych sportów preferuję piłkę nożną.

Zdarza mi się śledzić co ważniejsze rozgrywki i to nie tylko wtedy, gdy „grają nasi”. Nigdy wcześniej nie byłam jednak na meczu na żywo. Mój C. namawiał mnie od jakiegoś czasu, mieliśmy się w końcu wybrać na stadion. Kiedy okazało się, że nasze reprezentacje trafiły do jednej grupy i zmierzą się na najważniejszej imprezie futbolowej świata, stwierdziliśmy, że lepszej okazji nie będzie. Mniejsza z tym, że bilety były absurdalnie trudne do zdobycia, a na same loty i noclegi miałam wydać większość oszczędności. Czułam, że Mundial w Rosji to będzie wyjątkowe doświadczenie.

Wszystkie drogi prowadzą do Moskwy

Fascynuje mnie rosyjskojęzyczna część świata. Dlatego od ponad roku uczę się języka i marzę, by poznać lepiej naszych wschodnich sąsiadów. Póki co, miałam przyjemność liznąć trochę Białorusi i zahaczyć o Kijów, wciąż jednak czekała na mnie Mateczka Rassija. I czekałam ja na nasze spotkanie, z napięciem, nadzieją i lekkim stresikiem. Niepotrzebnym, bo ten mój pierwszy kontakt z Rosją był zaskakująco łatwy i przyjemny.

Nie zaliczyłam „szoku kulturowego”**. Nie zostałam upita samogonem, ani nawet wódką, nie miałam problemu z komunikowaniem się. Oczywiście, z dumą wykorzystywałam świeżo poznane podstawy rosyjskiego, ale tak naprawdę nawet z angielskim dałabym radę. Bo na tę parę tygodni wszystkie rosyjskie miasta mundialowe stały się międzynarodowymi nowoczesnymi metropoliami – z Moskwą na czele.

Moskwa_Plac Czerw.jpg
Symbol miasta – Plac Czerwony

Spodziewałam się, że Moskwa mnie przytłoczy i odrzuci, wciągnie bez litości, a po paru dniach wypluje wymiętą i zmęczoną. Nie przewidziałam, że to w sumie bardzo piękna stolica, z szerokimi ulicami, mnóstwem zieleni, kilkunastoma znakomicie funkcjonującymi liniami metra i powszechnym dostępem do wi-fi. Władze odrobiły swoją pracę domową – w wagonach metra widziałam dziesiątki ogłoszeń, w których poszukiwano do pracy na czas Mistrzostw osób, znających język angielski. Jak widać, udało się znaleźć ich całkiem sporo – bo na wszystkich najważniejszych stacjach okienka kasjerów były oblepione dumnymi deklaracjami We speak English. Do tego doszły setki wolontariuszy w najważniejszych punktach miasta, młodziutkich, uśmiechniętych, chętnych wskazać drogę czy udzielić informacji.

Informacja, logistyka i bezpieczeństwo – to chyba najważniejsze kwestie podczas tego typu imprez. Cóż, z mojego punktu widzenia zagranicznej kibicki, udało się sprostać wyzwaniom. No, może te bramki i kontrole rozstawione wokół Placu Czerwonego sprawiały wrażenie trochę „dla picu”, bo do mojego wyładowanego plecaka nikt nawet nie zajrzał, ale całokształt organizacji wypada naprawdę imponująco.

Oczywiście były i bardzo czarne strony tego skrupulatnego zadbania o wizerunek Rosji w oczach świata. Być może słyszeliście o masowej eksterminacji bezdomnych psów przed Mundialem. Tradycja pozbywania się z ulic „niepożądanych” elementów, w tym zwierząt, prostytutek i żebraków ma w Rosji długą tradycję. Wiem, że z tego względu wiele osób zdecydowało się bojkotować tegoroczne Mistrzostwa. I choć sama tym razem nie dołączyłam, szanuję i rozumiem tę postawę.

dav
W godzinach rozgrywek, nie było w Moskwie miejsca, w którym NIE leciałby mecz.

Zagraniczni goście chyba w większości nie zauważyli drugiej strony strony Mundialu medalu i docenili starania Kremla. Moskwę zalały tłumy kibiców z całego świata, poprzebieranych w barwy narodowe i szalone stroje, śpiewających, tańczących i… ewidentnie zachwyconych rosyjskością. Stojących w niekończących się kolejkach, aby zwiedzić Kreml, Sobór Wasyla Błogosłowianego, czy strefę FIFA z takimi atrakcjami jak pawilon symulujący zimę (wstęp tylko w grubych kocach). Robiących sobie zdjęcia z sobowtórem Putina albo z pięknymi rosyjskimi dziewczynami, wypacykowanymi i wymalowanymi, jak na Słowianki przystało. Oblegających sklepy z pamiątkami i wychodzących z siatkami matrioszek. Zajadających się warenikami, dranikami, pielmeni i całą resztą super taniego lokalnego jedzenia. Pijących… no, głównie piwo, bo sprzedaż wódki w większości sklepów spożywczych została wstrzymana na czas Mundialu.

Nic się nie stało?

O występie polskiej reprezentacji na Mistrzostwach napisano już chyba wszystko, więc nie będę się wymądrzać ze swoim bardzo amatorskim zamiłowaniem do piłki. Jak wiadomo, powtórzyliśmy znany schemat i 24 czerwca stanęliśmy z nadzieją, aby zagrać  klasykę gatunku – tzw. mecz o wszystko. Aby podkręcić emocje, był to również decydujący mecz dla drużyny przeciwnej – Kolumbijczycy przegrali swoją pierwszą rozgrywkę z Japonią, więc i im  groził przedwczesny wyjazd do domu z podkulonym ogonem.

Kazan.jpg
Meczet w Kazaniu oblężony przez Kibiców.

Do pojedynku doszło w Kazaniu, mieście oddalonym ponad 600 km od Moskwy (czyli, jak na rosyjskie warunku, całkiem niedaleko). Kazań jest stolicą Tatarstanu, regionu nie do końca odpowiadającego tradycyjnym wyobrażeniom o Rosji. Zaskakuje stepowy krajobraz, suche powietrze falujące od upału, śniade tatarskie twarze i niezliczone meczety – ponad połowa mieszkańców to muzułmanie. Republika Tatarstanu miała w historii długie okresy niezależności – tak naprawdę jeszcze w latach 90. oficjalnie nie była częścią Federacji Rosyjskiej. Dziś odrębność kulturową czuć m.in. w lokalnej kuchni – to właśnie tu można spróbować takich obco brzmiących specjałów jak „eczpoczmak” (эчпочмак), „gubadija” (губадия) czy „kystybyj” (кыстыбый). Polecam zwłaszcza to ostatnie – tatarskie naleśniki „kystybyje” występują bowiem również w wegetariańskiej wersji (a nie-mięsożercy nie mają łatwo w tej części świata). 

Przyznacie, że Kazań wydaje się co najmniej godny odwiedzenia, niezależnie od okoliczności. Na tę parę tygodni to arcyciekawe miasto żyło jednak Mundialem. A w zasadzie, w okolicach 24 czerwca, stało się niemal kolumbijską kolonią. I tu trzeba sobie powiedzieć wprost – może i polscy piłkarze zawiedli na całego, ale kibice również nie dopisali, przynajmniej na tym kluczowym meczu. Choć mieliśmy trzy razy bliżej, było nas (według nieoficjalnych szacunków), trzy razy mniej. Jak na moje oko, byliśmy pięć razy mniej widoczni i dziesięć razy mniej głośni.

Przed meczem.jpg
Otoczona 😉

Już wieczór przed meczem na kazańskich ulicach szalał kolumbijski żółto-niebiesko-czerwony karnawał. Z braku laku przyłączali się do niego również polscy fani, których można było zresztą policzyć na palcach jednej ręki. Kolejnego dnia pokazało się więcej biało-czerwonych barw, ale nadal byliśmy w zdecydowanej mniejszości. Przez te dwa dni nasłuchałam się tyle kolumbijskich przyśpiewek, że melodia  najpopularniejszej z nich – „Vamos, vamos Coloooooombia” – ciągle śni mi się po nocach 😉

Niezależnie od tych proporcji, jak i finalnego wyniku meczu, atmosfera pozostała ultra przyjacielska do samego końca. Wymienianie się koszulkami, wspólne zdjęcia, sceny takie jak kolumbijski staruszek na wózku inwalidzkim, jadący autobusem pełnym Polaków… Ach, gdyby tak wyglądał doping na meczach ligowych, to wszyscy byśmy zapomnieli o istnieniu słowa „kibole”.

A sam mecz? To przede wszystkim nieprawdopodobne emocje, które tuż po gwizdku startowym sięgają zenitu. Pierwsze dwadzieścia minut było najbardziej stresującymi chwilami w moim życiu od czasu egzaminu na prawo jazdy 😉 To również piekielny hałas – pożałowałam, że nie wzięłam zatyczek do uszu. Natomiast wrażenia wizualne były fantastyczne – mieliśmy dobre miejsca, dość nisko po środku trybun, więc widziałam wszystko doskonale, łącznie z faulami i spalonymi. Mogłabym sędziować ten mecz!

Mecz Kazan.jpg
Chwila napięcia.

Im dalej w las, tym bardziej się wyluzowywałam – kiedy stało się jasne, że przegramy, paradoksalnie napięcie odpuściło. Mimo wszystko do końca miałam nadzieję, że chociaż jeden symboliczny gol pozwoli nielicznym polskim kibicom przeżyć chwile euforii, które były udziałem Kolumbijczyków. Cóż, nam pozostała z kolei najpopularniejsza polska przyśpiewka, której melodię znamy aż za dobrze. Na szczęście afterparty w kolumbijskim towarzystwie wynagrodziło mi gorycz porażki. Jak się łatwo domyśleć, Kazań nie spał tej nocy.

Mecz Polska Kolumbia.jpg
Wtedy jeszcze nikt nie wiedział, jak to się skończy…

Gościnność to nie tylko polewanie wódki

Zanim damy się ponieść mundialowej atmosferze na dobre (wszak finał już za chwilę) – wróćmy jeszcze na chwilę do Rosji. Kraju, który w gruncie rzeczy jest jednym wielkim stereotypem – nie bez powodu mówi się, że Russia is not a country, it’s a state of mind. Cóż, nie zauważyłam zbyt wielu typowych rosyjskich babushek, ani tym bardziej niedźwiedzi na ulicach. Mogę natomiast potwierdzić prawdziwość jednego stereotypu – o rosyjskiej gościnności.

Moskwa_pilki.jpg
Jedna z wielu mundialowych dekoracji w mieście.

Przez te kilka dni przynajmniej kilkanaście osób okazało nam wyjątkową pomoc i życzliwość – czy to wskazując drogę (w tym dzwoniąc do właściciela hostelu, aby upewnić się, że po nas wyjdzie), czy pełniąc rolę tłumaczy, rekomendując lokalne smakołyki lub wręcz troszcząc się o jakość naszych posiłków! Pewna przeurocza pani w hostelu, gdy zobaczyła, że chcę zjeść zupkę chińską, zrugała mnie jak własną córkę, po czym przyniosła chleb i kubek podgrzanego mleka. Nie miałam serca powiedzieć jej, że ja mleka w ogóle nie piję, niestety musiałam wylać ten podarek do zlewu, gdy wyszła.

Rosjanie ewidentnie przejęli się rolą gospodarzy i zależało im też na tym, aby trochę przełamać czarny PR swego kraju. Spotkałam młodych Rosjan świetnie mówiących po angielsku, z którymi można było długo dyskutować o sytuacji politycznej w ich kraju i lokalnej muzyce punkowej. Poznałam chłopaka po historii, z którym mogliśmy porównać nie tylko nasze studenckie doświadczenia, ale i perspektywy historiozoficzne. A jeśli Polka rozmawia z Rosjaninem o wspólnej historii swoich krajów (i nikt nikomu nie skacze do gardeł), to wiedz, że coś się dzieje!

Pewnie niektórym polskim gościom było trochę przykro, że mieszkańcy Kazania raczej wspierali Los Cafeteros niż biało-czerwonych. Z drugiej strony trudno się dziwić – przypuszczam, że w podobnej sytuacji i my byśmy prędzej wybrali Latynosów niż „Ruskich”.

Ja jednak, gdy już odpadły i Polska i Kolumbia, postanowiłam kibicować właśnie Rosji. No a teraz, została nam już tylko Chorwacja – wszak też słowiańska krew!

Wareniki.jpg
Celebracja rosyjskości.

INFO PRAKTYCZNE

Czyli co, gdzie, jak i za ile w Rosji (nie tylko w czasie Mundialu).

Budżet

Ile mnie wyniosła 6-dniowa wycieczka do Rosji?

Przyjmuję kurs 1 RUB = 0,059 PLN

Bilet na mecz Polska-Kolumbia: 800 zł
Bilety lotnicze Warszawa-Moskwa (2 strony): 930 zł
Noclegi (5 nocy, w tym 3 w Moskwie i 2 w Kazaniu): 328 zł
Bus Moskwa-Kazań: 93 zł
Pociąg Kazań-Moskwa: 0 zł (patrz: Transport)
Jedzenie (knajpy, zakupy): 625 zł
Dojazdy (metro, autobusy miejskie, taxi etc): 111 zł
Pamiątki i inne: 77 zł

TOTAL (bez biletu na mecz): 2164 zł

Wniosek? Jak zwykle przeżarłam większość pieniędzy 😉

Formalności

Jednym z wspaniałych udogodnień Mundialu było zawieszenie obowiązku wizowego dla kibiców. Tzn. posiadacze FAN ID automatycznie otrzymywali wizę do Rosji, oszczędzając czas i pieniądze. W normalnych warunkach Polacy muszą wypełnić wniosek wizowy. Znakomity poradnik, jak przebrnąć przez procedury, znajdziecie TU – sama planuję skorzystać w przyszłości, jako że mój powrót do tego kraju jest praktycznie nieunikniony 😉

Transport

Kibicom przysługiwały również bezpłatne pociągi między miastami, ale na ten temat nie będę się rozpisywać, jako że rzecz już nie przyda się nikomu w przyszłości 😉 Dodam jedynie, że nam udało się załapać tylko na darmowy powrót Kazań-Moskwa, natomiast sam pociąg był super komfortowy i jeśli takie jeżdżą po Rosji na co dzień – to bardzo polecam.

Na trasie Moskwa-Kazań wybraliśmy rozwiązanie niskobudżetowe – małego busika, który miał jechać 11 godzin, a jechał 16. Da się przeżyć, ale… wybieracie tę opcję na własną odpowiedzialność!

Jeśli chodzi o transport miejski, to po Moskwie ultrawygodnie można się poruszać metrem, które to rozwiązanie bardzo polecam. Więcej problemów przysporzyły nam autobusy, m.in. tym, że nie wiadomo było gdzie kupić bilet. Na szczęście metrem dojedziecie prawie wszędzie!

Co innego w Kazaniu – tam metra brak, ale bilety sprzedaje konduktor w autobusie, więc jest zdecydowanie łatwiej i przyjemniej 🙂

Noclegi

Trzy słowa o miejscach, w których spaliśmy:

MOSKWA

Hostel MosHotel
https://www.booking.com/hotel/ru/hostel-moshotel.pl.html

Miejsce niedrogie i dość schludne, choć z zewnątrz przypomina hotel robotniczy i panują w nim dość specyficzne zasady (np. brak ogólnodostępnych naczyń w kuchni – o przydziałowe talerze, kubeczek i komplet sztućców trzeba poprosić na recepcji). Obsługa jest jednak bardzo sympatyczna i pomocna – ja dostałam np. lepszy pokój niż mi się należał według rezerwacji. Dobra lokalizacja, blisko stacji metra.

Hostel Aquarium
https://www.booking.com/hotel/ru/hostel-aquarium.pl.html

Dalej od centrum, dalej do metra, taniej i bardziej studencko. To już typowy hostel – jako tania opcja noclegu w Moskwie jest jak najbardziej akceptowalny.

KAZAŃ

Loks Hostel

To bardzo zagadkowe miejsce, ewidentnie jedno z tych, które powstały jako odpowiedź na Mundial i aktualnie zniknęło nawet z Bookingu 😉 „Hostel” mieszczący się w prywatnym mieszkaniu, kompletnie nieoznaczony z zewnątrz. Cena była nieadekwatna do jakości zakwaterowania, jednak po raz kolejny – właściciele przemili.

Ważna informacja ogólna – w Moskwie opcji zakwaterowania znajdziecie do wyboru do koloru, od tanich studenckich hosteli, poprzez apartamenty do wynajęcia aż po hotele-ile-tam-kto-gwiazdek-lubi. Gorzej było w Kazaniu – to miasto raczej nie przeżywa na co dzień zalewu turystów, nawet w sezonie, więc z noclegami w czasie meczy był problem i ceny sięgały zenitu. „Normalnie”, tj. w okresie pozamundialowym znajdziecie tam noclegi za bezcen.

Uff, chyba wsio 😉 Jeśli macie pytania – wiecie co robić!

*Kojarzycie takie pytanie, które zwykle pada na rozmowach kwalifikacyjnych, o Wasze słabe strony? Należy wtedy sprzedać jakiś bullshit, tzn. podać cechę, która jest tylko pozornie negatywna (jak pracoholizm albo obsesyjna punktualność). Jakiś czas temu doszłam do wniosku, że nie ma co robić z pracodawcy idioty, więc mówię wprost, że moim słabym punktem jest praca zespołowa. Zrobiłam co prawda spore postępy w tym zakresie (jak się pracuję z fajnymi ludźmi, to jest zdecydowanie łatwiej), ale nadal wolę samodzielność i stuprocentową odpowiedzialność od pracy w grupie. Tak mi zostało jeszcze ze szkoły.

**To chyba najbardziej nadużywane określenie w historii tekstów podróżniczych. Jeszcze „backpackersi”. Każdy, kto jedzie gdzieś z plecakiem, dziś jest backpackersem. A jak na ulicy w Tajlandii zobaczy przekąski w postaci suszonych skorpionów, nagle przeżywa szok kulturowy.

Leave a Reply

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s