Zamarzyła mi się samotna włóczęga. Taka, żeby iść przed siebie i nie myśleć o niczym (albo myśleć o wszystkim). Tylko ja i plecak, a przede mną droga, piękno natury, uspokajająca zieleń. Najlepiej góry, ale nie muszą być wysokie ani spektakularne. Raczej bez tłumów na szlaku. Znacie takie miejsca? Bo ja już znam.
To marzenie zgrało mi się idealnie z tegorocznym postanowieniem, aby lepiej poznać południe Polski, skoro już los rzucił mnie do Krakowa. Wspaniałą zaletą tego miasta jest fakt, że w góry można skoczyć dosłownie na weekend. Co prawda człowiek po powrocie do pracy w poniedziałek wciąż czuje się trochę jak dzikus z buszu, ale wyjątkowe poczucie oderwania od rzeczywistości jest tego warte.
W temacie górskim jestem laikiem, więc skorzystałam z wartościowych rad doświadczonej wędrowniczki (dziękuję Olga!). Stanęło na Beskidzie Śląskim. Kupiłam bilety, spakowałam plecak i pojechałam. Raptem 100 km od Krakowa, a czułam się, jakbym wyruszała na przygodę życia. Tak ekscytujące mogą być chyba tylko samotne wyjazdy.
Komplikacje
Niestety na ten lipcowy weekend mój „szaman” w telefonie przewidywał deszcze i burze. Może właśnie niekorzystne prognozy odstraszyły mniej zdesperowanych ode mnie, bo przez pierwsze dwie godziny wędrówki nie spotkałam żywej duszy (a i potem tłumów nie było).

Szlak zielony prowadził z Węgierskiej Górki na Baranią Górę – 12,5 km, 5 godzin według Mapy Turystycznej. Początkowo szeroką, asfaltową drogą przez las. Idąc taką drogą nie trzeba specjalnie się wysilać, aby trzymać się szlaku. Można rozmyślać. Byleby nie przegapić momentu odbicia.
Byłam zachwycona pierwszym skrętem na polną ścieżkę – wreszcie coś ciekawego, wreszcie prawdziwy SZLAK. Moja radość nie trwała długo. Przeszłam przez pole i dalej szlak się rozmywał. Kilka mniej lub bardziej wydeptanych dróżek prowadziło w różnych kierunkach, żadnych znaków nie widać. Poszłam w kierunku, który wydawał się najbardziej „prosto”, ale ścieżka wkrótce gubiła się w błotnistych krzakach i lesie. Przedzierałam się przez kilka minut, wypatrując znaków, ale nic z tego.
Zrezygnowałam i cofnęłam się. Wypróbowałam inną drogę, która kawałek dalej przechodziła w otwarte pole. Nadal nic. Upał i duchota, a ja tak kręciłam się prawie 40 minut. Próbowałam iść na azymut z pomocą Google Maps, ale obawiałam się, że nawet marsz we właściwym kierunku nie potrwa długo, jeśli wpakuję się w jakiś totalny busz i znów będę musiała zawracać. Oczywiście wokół żadnych ludzi. Niby środek dnia, ale nieswojo byłoby tak samemu zgubić się w nieznanym lesie. Wypatrywałam charakterystycznych oznaczeń na drzewach z takim napięciem, że oczy prawie zaczęły mi łzawić.
W końcu się poddałam – wrócę do asfaltówki, stwierdziłam. Według mapy za jakiś czas ta droga znów przetnie się ze szlakiem. Trudno, nadrobię trochę, ale przynajmniej jest nadzieja, ze dotrę do celu. Miałam poczucie lekkiej porażki – nawet takie niskie góry uczą pokory!
Zawróciłam, ale kilka metrów przed drogą asfaltową odwróciłam się jeszcze. I zauważyłam TO! Dodatkowe odbicie, które przegapiłam. Byłam tak zadowolona z zejścia na boczną ścieżkę, że nie zauważyłam kolejnego rozwidlenia, dosłownie kilka metrów za tym pierwszym skrętem. Fakt, że ta właściwa dróżka przypominała błotnisty rów, ale za to bardzo szybko dostrzegłam upragniony symbol zielonego szlaku na drzewie. Byłam tak szczęśliwa, że entuzjazmu nie osłabił nawet deszcz, który zaczął padać dokładnie w tym momencie.

I tak oto już na samym początku wędrówki dostałam dwie solidne lekcje – po pierwsze, jak ważna jest uważność, bo choć oznaczenia szlaków wydają się proste i łopatologiczne, wystarczy chwila zamyślenia, by przegapić ważny znak i zgubić drogę. Po drugie, jeśli od dłuższego czasu nie widzisz znaków na drzewach, to na 90% idziesz źle. Owszem, zdarzają się miejsca, gdzie oznaczenia są niewyraźne, przetarte, albo po prostu naniesione nie dość regularnie. Ale prawdopodobieństwo naszego błędu jest dużo większe. Później na trasie miałam jeszcze kilka takich sytuacji i jeśli musiałam wypatrywać znaków, to wiedziałam, że coś jest nie tak. I zapewne należy się cofnąć.
Znajomości
Kiedy po dłuższym czasie samotnej wędrówki zobaczysz nagle człowieka czającego się w krzakach jagód, możesz się wystraszyć. Oczywiście pewnie okaże się, że intruz wcale się nie czai, tylko zbiera owoce leśne na pierogi. I że może być całkiem sympatycznym towarzyszem wędrówki.

Na początku nie byłam aż tak zachwycona tym nieoczekiwanym towarzystwem, ale szybko doceniłam jego zalety. Kiedy ktoś Cię nieustannie zagaduje, przestajesz myśleć o tym, jak ciężko się idzie pod górę i jak upierdliwy jest padający po raz kolejny deszcz i jak głupią decyzją było wzięcie parasolki, którą tyko trzeba dźwigać, a która w górach jest totalnie niepraktyczna. Wreszcie więc miło jest dzielić z kimś radość zdobycia szczytu, nawet jeśli mierzy on raptem 1220 m. Oraz, jeszcze większą radość wypicia pierwszych łyków piwa w schronisku, piwa, które chyba nigdy w życiu tak mi nie smakowało, jak w tę deszczową sobotę, po 6 godzinach marszu. Mariusz, jak nazywał się mój jagodowy znajomy, wkrótce udał się w drogę powrotną, bo nie planował noclegu, ja zaś miałam chwilę aby zadomowić się w schronisku.

Schronisko Przysłop pod Baranią Górą jest miejscem godnym polecenia pod każdym względem – choć z zewnątrz straszy postkomunistyczną bryłą, w środku zostało fajnie odnowione i oferuje warunki lepsze niż większość hosteli, w których przyszło mi spać. Solidne posiłki, wyluzowana obsługa, eleganckie łazienki i przyjemnie urządzone pokoje – idealna baza dla strudzonego wędrowca. Wzięłam sobie opcję najniżejbudżetową, czyli miejsce w pokoju dziesięcioosobowym. Ponieważ zameldowałam się jako pierwsza, wybrałam sobie najkorzystniejsze łóżko – na dole, daleko od drzwi, blisko gniazdka elektrycznego. Wkrótce dołączył do mnie towarzysz – również podróżujący w pojedynkę Tomek, z którym miałam przegadać cały nadchodzący wieczór. Okazało się, że całkiem wiele łączy go z jagodowym Mariuszem – również żonaty, z dwójką dzieci, ale w góry chodzi sam. Czyżby jakiś archetyp samotnego wędrowca? Zaskakujące, jak wiele mieliśmy wspólnych tematów, właściwie przybywało ich z każdym kolejnym piwem.


Kiedy myśleliśmy już, że tylko my odważyliśmy się wybrać zbiorowy pokój, dołączyła do nas z impetem reszta współlokatorów, czyli wesoła ekipa ośmiu Czechów – kolarzy. Choć dzielenie pokoju z dziewięcioma facetami może wydawać się mało komfortowe, szczerze mówiąc w ogóle tego nie odczułam. A padnięta byłam tak, że nie było mi w stanie przeszkodzić ani gadanie, ani czeskie chrapanie – spałam jak zabita osiem godzin.
Rano po śniadaniu pożegnaliśmy się z Tomkiem i Czechami i każdy ruszył w swoją stronę. Nie wymienialiśmy kontaktów, podobnie zresztą jak z jagodowym Mariuszem – nie miałoby to większego sensu. Taki urok znajomości na szlaku.
Przygoda
Kiedy idzie się samemu po tak niskich górach, jak Beskidy, niby nic się nie dzieje. Ale w mojej głowie każdy zakręt był przygodą – przynosił nowe widoki, nowe myśli i doznania. Kiedy nie ma nikogo, kto by nas rozpraszał, każdy bodziec wydaje się wielokrotnie wzmocniony, każde nawet najdrobniejsze wydarzenie ma znaczenie.


Osobiście odnajduję też pewną przyjemność w gadaniu z obcymi ludźmi i tych przypadkowych niezobowiązujących znajomościach, gdy na parę chwil łączy nas szlak i czujemy więź z człowiekiem, którego widzimy po raz pierwszy w życiu. Ostatecznie więc miło było z kimś wchodzić na szczyt, choć trochę też brakowało mi pod koniec tej kontemplacyjnej ciszy, która charakteryzowała pierwszy etap mojej wędrówki.
Niezależnie od okoliczności, emocje zdobywania upragnionej góry są nieporównywalne z niczym innym. Upajający zastrzyk endorfin, zwłaszcza że z reguły towarzyszy mu nagroda w postaci naprawdę cudnych widoków.

Na niedzielę przewidywałam kilka wariantów powrotnych. Najkrótszą opcją jest chyba zejście do Wisły Czarne (8 km, ok. 2 godz.) i stamtąd łapanie PKS-a do Wisły i ku tej trasie się skłaniałam, zasypiając totalnie padnięta w sobotni wieczór. A jednak, gdy o świcie obudziły mnie promienie słońca i wkrótce okazało się, że pogoda jest idealna, nagle znów zachciało się iść! Mimo tego, że ponowne założenie plecaka na obolałe plecy było jednym z mniej przyjemnych doświadczeń tego poranka, nogi same mnie niosły, zdecydowałam się więc na zejście do samej Wisły, a konkretnie przystanku Wisła Nowa Osada (13,5 km, niecałe 4 godz. ze schroniska).
Ten szlak był ciut bardziej oblegany niż sobotnia trasa, może z uwagi na dobrą pogodę, choć i tak większość czasu szłam samotnie. Szłam i myślałam – kiedy i gdzie by się tu wybrać solo w góry następnym razem. Bo jest coś uzależniającego w tym poczuciu wolności i niezależności, gdy się po prostu idzie przed siebie i człowiek trochę czuje się jak taki włóczęga z minionej epoki.
Chciałoby się iść i nigdy nie wracać.
INFO PRAKTYCZNE
Trasa
Tak mniej więcej wyglądała trasa, którą zrobiłam przez weekend – oczywiście nie uwzględnia wszystkich pobłądzeń 😉
Link do trasy na Mapa-Turystyczna.pl
Dojazd z Krakowa
Tam:
– PKS Kraków – Żywiec, bilety do kupienia np. na e-podroznik.pl lub w kasach, 2 godz 10 min
– Żywiec – Węgierska Górka – lokalny busik (np. Kris Bus), bilet u kierowcy, 10 min
I z powrotem:
– Bus Wisła Nowa Osada – Wisła Dworzec Autobusowy, bilet u kierowcy, 10 min
– Lajkonik Bus Wisła – Kraków, bilety do kupienia na stronie lub u kierowcy, ok. 3 godz.
Koszty
Jak zawsze prowadzę jawną księgowość 😉
Dojazdy: 47 zł (w 2 strony)
Nocleg: 35 zł
Posiłki i piwa: 55 zł
TOTAL: 137 zł
Ostatnio mieliśmy podobną historię, ale w drodze powrotnej z Rycerzowej. Też wydawało nam się podejrzane, że szlak zamienia się w strumień i trzeba omijać powalone drzewa 😀 ale czym by było wędrowanie bez takich przygód 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba