Pamiętam to jak dziś. Siedemnaście lat, pstro w głowie. Gorące, szalone wakacje. Lecę z przyjaciółką i jej mamą do Kanady na zaproszenie ich rodziny. Za nami długie tygodnie przygotowań i oczekiwań, starań o wizy, które dziś już nie są wymagane. W końcu się udało – lecimy! Ponad skrzydłami samolotu czyste lodowato błękitne niebo, a poniżej oszałamiające widoki – kłębiaste pasma chmur i ostre, poszarpane linie ośnieżonych stoków Grenlandii.
– Ale jak to burza? Burza?! Gdzie ten steward z drinkami? – mama Gośki jest już mocno zdenerwowana. Panicznie boi się latać samolotem, a ta podróż trwa od kilku godzin i czeka nas jeszcze drugie tyle. Za nami turbulencje i omijanie burzy, która zmusiła pilota do lekkiej zmiany trasy, dlatego lecimy nad Grenlandią. Gośki rodzicielka zamawia Colę z wódką, a my przyklejone do szyb owalnych okienek chłoniemy widoki.
Zielony kraj? Nic podobnego! Wbrew swojej nazwie, Grenlandia z lotu ptaka jest raczej niebiesko-biała. Dominuje polarny krajobraz gór i skał pokrytych czapami śniegu, przy fiordowym wybrzeżu kontrastujących pięknie z granatowym oceanem. Nie byłam miłośniczką mroźnych pejzaży, ale w kole podbiegunowym zima wygląda zupełnie inaczej, zachwyca swą dzikością i surowością.
Widok Grenlandii był najpiękniejszym, jaki udało nam się dostrzec z samolotu. Później wlecieliśmy w tak gęste pasma chmur, że ziemię kanadyjską udało się zobaczyć dopiero, gdy już zbliżaliśmy się do Toronto. Mama Gośki odetchnęła z ulgą, kiedy szykowaliśmy się do lądowania, a my, ciekawe świata licealistki byłyśmy gotowe na podbój kanadyjskiej ziemi.
Szklane domy
Toronto jest największym miastem Kanady, jej stolicą gospodarczą i kulturalną. Nie jest stolicą administracyjną, ale przebywając w Toronto nie mamy wątpliwości, że to tu bije prawdziwe serce kraju, nie w niepozornej Ottawie.
Serce to nie jest bynajmniej na wskroś kanadyjskie. Toronto to najbardziej wieloetniczne miasto świata, co zostało potwierdzone oficjalnym tytułem nadanym mu przez ONZ w 2001 roku. Około 150 różnych grup etnicznych zamieszkuje to miasto, ponad 50% jego mieszkańców stanowią imigranci. Dewiza Toronto: Diversity Our Strenght odzwierciedla specyficzny charakter całej Kanady, która Multiculturalism ma zapisany w konstytucji. Kanadyjczycy nierozerwalnie łączą tą wielokulturowość ze swoim dziedzictwem narodowym.
Płyniemy z Gośką statkiem wycieczkowym po jeziorze Ontario, nad którym leży Toronto. Za sobą mamy sielankowe popołudnie na Toronto Islands – turystycznie zagospodarowanych wyspach, nadających się idealnie na chillout i opalanie. Podziwiamy nowoczesną panoramę miasta z charakterystyczną CN Tower wystrzeliwującą w czyste niebo. Smukła, betonowa wieża transmisyjna o wysokości 553 metrów jest jedną z głównych atrakcji miasta.
Wjeżdżamy na nią jeszcze tego samego dnia i pstrykamy dziesiątki zdjęć.* Toronto wydaje się z góry zupełnie niebrzydkie. Nie jest typowym molochem, brudnym i zatłoczonym. Poza ścisłym centrum dominują schludne osiedla domków jednorodzinnych, połączone zadbanymi drogami i poprzecinane licznymi parkami i skwerami. Nie bez powodu władze Toronto uważają je za najbardziej zieloną metropolię świata. Tereny zielone stanowią prawie 1/5 jej powierzchni, a zajmujący 5 tysięcy hektarów Rouge Valley Park to największy na świecie park znajdujący się w obrębie granic miasta.
Samo centrum również nie odrzuca. Jesteśmy co prawda z Gośką lekko przytłoczone futurystyczną architekturą, gdy wędrujemy po Downtown i zadzieramy głowy by dostrzec czubki szklanych biurowców. To nasza pierwsza podróż za Ocean. Takich drapaczy chmur nie widziałyśmy w Warszawie, nie mówiąc nawet o rodzimym Gdańsku. Trzeba jednak przyznać, że centrum zostało zaprojektowane z głową, jest schludne i eleganckie.
Mimo to miasto mi się nie podoba. Nie zachwyciło mnie wtedy, choć byłam młodziutka i głodna wrażeń i nie zachwyca dziś, gdy przeglądam zdjęcia w albumie. Zabrakło mi w nim tego, co odnajdujemy w metropoliach europejskich – odrobiny historii, sztuki w rozumieniu klasycznym, a nie nowoczesnym, jakiejkolwiek starówki czy choćby pojedynczych zabytków. Cóż, krótka historia wielkich miast Ameryki Północnej skutkuje taką ich specyfiką.
Zapada już zmierzch, kiedy przyjeżdża po nas ciocia Gośki i zabiera do domu. Rodzina mojej przyjaciółki mieszka na obrzeżach Toronto, w rejonie, gdzie Polonia jest wyjątkowo liczna. Nieoficjalnie ocenia się, że na 2,5 mln mieszkańców miasta około 300 tysięcy stanowią Polacy. Mają swoje osiedla, kościoły i szkoły weekendowe, obracają się często we własnym, wąskim kręgu. To dla mnie niewyobrażalne, ale wielu z nich prawie nie posługuje się językiem angielskim.
Wielka woda i Kaszuby
– Jedziemy na wycieczkę – oznajmiła ciocia mojej przyjaciółki pewnego ranka, gdy przeciągałyśmy się sennie po imprezowej nocy spędzonej z kuzynami. Większość klubów w Kanadzie jest dostępna od 21-ego roku życia, ale wszystkie domowe imprezy stoją przed nami otworem.
Wyruszyłyśmy więc, by zobaczyć wodospad, który nie jest co prawda najwyższy na świecie, ale prawdopodobnie jest najpopularniejszym i gwarantuje wyjątkowo efektowne widoki. Podróż nie była długa, bo 125 kilometrów kanadyjską autostradą to trochę ponad godzinkę drogi.
Wodospad Niagara ma dwie części, z których jedna znajduje się na terytorium USA, druga zaś w Kanadzie. Kanadyjska część uchodzi za bardziej atrakcyjną – ja nie mam porównania, ale przyznaję, że to co widziałam, zaparło mi dech w piersi. Szerokie, wysokie na 50 metrów kaskady spadają do rzeki Niagara z potężnym hukiem, a chodząc wokół wodospadu przy barierce jest się tak blisko tej wielkiej wody, że czuć ją na ubraniu.
Godzinę później jesteśmy już zresztą z Gośką przemoczone do suchej nitki, bo zdecydowałyśmy się na rejs turystycznym stateczkiem Maid of the Mist, który podpływa tuż pod strumienie wodospadu. Nie pomagają rozdane peleryny przeciwdeszczowe, jednak jest to atrakcja warta każdej ceny. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Niagara to jedno z najpiękniejszych miejsc na Ziemi, choć może po prostu mało jeszcze widziałam.
Okazja do ponownego obcowania z naturą nadeszła całkiem prędko – tym razem ciocia stwierdziła, że jedziemy na 3 dni na Kaszuby.
– Ale jak to na Kaszuby? – nie dowierzałam.
– Normalnie, Kaszuby. Jeziora, lasy, polscy urlopowicze – ciocia Gośki wyjaśniła nam, że ten rejon przypomina mieszkającym w Ameryce Północnej Polakom ich rodzime tereny, jest więc wśród tutejszej Polonii bardzo popularny.
Znów jedziemy autostradą, a ja rozmyślam. Mijamy lasy, tereny bardzo słabo zaludnione, które chyba trochę bardziej korespondują z wyobrażeniem, jakie miałam wcześniej o tym kraju, gdy słysząc „Kanada”, myślałam o tajdze i o lodowcach. Lodowców niestety nie widziałam, ale gęste lasy ciągnące się kilometrami robią wrażenie.
Kanada ma gęstość zaludnienia wynoszącą około 3 osób na kilometr kwadratowy (podczas gdy w Polsce liczba ta wynosi 120) i owi mieszkańcy żyją głównie w zwartych skupiskach. Przeciętny Kanadyjczyk nie obcuje prawie wcale z dziką, piękną naturą. Może dlatego po kilku tygodniach spędzonych w Toronto nie poznałam tej „Kanady żywicą pachnącej”, o której pisał Arkady Fiedler.
W miejscu, które na oficjalnych mapach Kanady widnieje jako „Kaszuby”, można trochę tę dzikość poczuć. Rzeczywiście, region jest bardzo malowniczy, a swojskie domki kempingowe położone nad jeziorami okupują prawie sami Polacy. Infrastruktura turystyczna ograniczona jest do minimum, ale przy odrobinie szczęścia można załapać się na kajaki i rowery wodne. Przede wszystkim jednak warto po prostu przejrzeć się w krystalicznie czystej wodzie i poleżeć na piasku, wdychając zapach drzew iglastych. Relaks gwarantowany.
Po francusku
Po odwiedzeniu kanadyjskiej mini-Polski przyszedł czas na kanadyjską Francję, czyli prowincję Quebec. O Quebecu nie można już powiedzieć, że jest mini, bo jego powierzchnia wynosząca ponad 1,5 mln km2 (to prawie trzy Francje!) czyni go największą prowincją w Kanadzie. Jednocześnie jest to prowincja niemal całkowicie frankofońska. To Francuzi zasiedlili te tereny w XVI i XVII wieku i dziś większość mieszkańców Quebecu nie mówi wcale po angielsku, albo zna go bardzo słabo.
Spacerujemy ulicami Montrealu – największego miasta prowincji, portu morskiego położonego nad Rzeką Świętego Wawrzyńca. Czujemy się tam dużo lepiej niż w zamerykanizowanym Toronto. Montreal różni się od innych miast Kanady kolonialną architekturą i klimatem przypominającym europejskie metropolie. Budowle, jak dziewiętnastowieczny Pałac Sprawiedliwości, mogłyby równie dobrze stać gdzieś w Paryżu albo Londynie.
Przede wszystkim jednak jest to la ville aux cent clochers – miasto stu dzwonnic. Jak napisał Mark Twain, w Montrealu „nie ma jak rzucić cegłą, żeby nie trafić w kościelne okno”. Faktycznie, kościołów tutaj bez liku, na czele z neogotycką Bazyliką Notre-Dame i Oratorium św. Józefa – największym kościołem w Kanadzie, którego kopuła ustępuje tylko kopule Bazyliki św. Piotra w Rzymie. Jeśli więc ktoś lubi architekturę sakralną, przepadnie w Montrealu na wiele godzin.
W samym Śródmieściu nie brak co prawda wieżowców, ale dzięki starej, portowej części miasta z brukowanymi uliczkami, wąskimi kamienicami, kawiarenkami i wspomnianymi świątyniami, Montreal robi bardzo przyjazne wrażenie. Słyszany na ulicy co rusz język francuski doskonale uzupełnia malowniczy obraz miasta.
Powrót do Toronto uświadamia mi jeszcze dobitniej, że amerykańskie miasta nie są dla mnie. Zbyt silne są tam wpływy McDonald’sa i innych pereł zachodniej cywilizacji. Zbyt wielu ludzi tłoczy się w tamtejszym metrze i za wysokie są jak dla mnie ichnie szklane domy. Kiedyś polecę do USA, z czystej ciekawości, ale już teraz wiem, że nie chciałabym tam mieszkać. Kiedyś na pewno wrócę też do Kanady, by zwiedzać inne jej rejony i szukać zapachu żywicy.**
—
*Zdjęcia, robione naszą pierwszą rodzinną cyfrówką, zachowały się już jednak tylko w albumie. Wersje digitalowe przepadły gdzieś na porysowanych płytach CD.
**Ten tekst napisałam kilka lat temu dla portalu Etraveler.pl i teraz publikuję go ponownie w lekko przeredagowanej wersji. Choć wydaje mi się dziś nieco pretensjonalny, chciałam go tu mieć, jako kolejny skrawek wspomnień do kolekcji. Już teraz, czytając swoje wypociny po czasie, uświadamiam sobie, że (wbrew leadowi) coraz mniej pamiętam z tamtej podróży. Zepchnęły ją na dalszy plan kolejne, bardziej spektakularne doświadczenia. Dlatego chcę pisać – aby utrwalać te wspomnienia, choćby dla siebie.
Czytajac Twoje wspomnienie „sprzed lat”, sama pomyslalam ze warto by bylo spisac niektore podroze sprzed czasow bloga, dla ocalenia wspomien wlasnie. Czytajac Twoj artykul mam wrazenie, ze spodobaloby Ci sie Quebec City i male miasteczka w polnocnym Quebecu.
PolubieniePolubienie