W Birmie czas płynie inaczej, a mapy okazują się niedokładne i nieprzydatne. Przydaje sie za to uśmiech i dobra kondycja, zwłaszcza jeśli trafimy do zagubionego miasta 10 tysięcy pagód. Ten kraj to jedna wielka niespodzianka!
Gdy po raz pierwszy będąc w Azji, usłyszałam o kraju zwanym Myanmar, nie skojarzyłam nawet, że chodzi o Birmę. W Polsce wciąż używamy nazwy tradycyjnej, nie oficjalnej. Niespecjalnie też interesujemy się zmianami, zachodzącymi dynamicznie w tym zakątku świata.
Hello, world!
Jeszcze kilka lat temu był to jeden z najbardziej odizolowanych krajów na Ziemi, porównywany całkiem na serio do Korei Północnej i oceniany przez Transparency International jako kraj najbardziej skorumpowany (na czele z Somalią). Reżimowa junta wojskowa, rządząca Birmą od 1988 roku, prześladowała opozycję i muzułmanów, udowadniając tym samym, że nawet najbardziej pokojowa religia świata, jaką jest buddyzm, może stać się pretekstem do realizacji krwawych politycznych celów. Wojskowy rząd zmienił również nazwę państwa na „Mjanma” , aby odciąć się od używanego przez Brytyjczyków w czasach kolonialnych słowa „Birma” (choć warto dodać, że obydwie nazwy odnoszą się do tej samej grupy ludności etnicznej).
W końcu jednak i tutaj dotarł wiatr zmian. Pierwszym jego powiewem była tzw. Szafranowa Rewolucja 2007 roku, na czele której stanęli mnisi. W 2010 roku wybrano pierwsze od lat cywilne władze i choć ludzie związani z reżimem wciąż utrzymują swoje pozycje, to przecież droga ku demokracji zwykle jest trudna i pełna kompromisów – któż wie o tym lepiej od nas, Polaków?
Czego spodziewać się po kraju, który funkcjonował 30 lat odcięty od dóbr cywilizacji i zaledwie parę lat temu otworzył się na turystykę? My, jadąc do Birmy w duecie z C., byliśmy przygotowani na wszystko. Na brud, chaos, ciężkie warunki i ekstremalne przeżycia. Mieliśmy apteczkę z lekami, niezbędnik harcerza, różne papiery. A jednak, dałam się zaskoczyć, bo nie przewidziałam jednego – że to po prostu bardzo sympatyczna kraina, po której podróżuje się dużo przyjemniej niż np. po Tajlandii.
Wsiąść do pociągu…
Lądujemy w Yangon – dawnej stolicy, wciąż głównym ośrodku gospodarczym i kulturalnym. W tym mieście mamy 3 punkty „must-see”: złota Pagoda Szwedagon, pagoda Chauk Htat Gyi z monumentalnym posągiem Odpoczywającego Buddhy i przejażdżka pociągiem.
Pociąg jest najważniejszy, bo wyjątkowy. Zabytki zawsze możemy zobaczyć na zdjęciach, zresztą po kilku dniach pobytu w Birmie w głowie zaczyna się kręcić od nadmiaru świątyń i pagód. Natomiast wsiadając do tzw. Circular Train dajemy sobie szansę na dotarcie do prawdziwego Yangonu.
Rundka dookoła miasta potrwa 3 godziny, zobaczymy zarówno centrum, dzielnice mieszkalne, jak i biedne azjatyckie slumsy. Będzie tłoczno, gorąco i trochę śmierdząco. Nie pomaga rozklekotany wiatrak pod sufitem. Dla mnie to nie ma znaczenia. Zachwycają pogodne uśmiechy bosonogich dzieciaków, z radością odmachuję pozdrawiającym mnie lokalsom. W Birmie łatwo poczuć się gwiazdą. Biały człowiek wciąż jest tu zjawiskiem nietypowym. Kilka osób cyka mi fotki. Nie obrażam się – przynajmniej mogę się zrewanżować bez skrępowania. Wszyscy chętnie pozują i nikt nie wyciąga ręki po „napiwek”. Tu turystę wciąż traktuje się z autentyczną ciekawością i życzliwością, nie jak chodzącą świnkę-skarbonkę.
Podróż szaloną ciuchcią zadziwia. Bo widzimy kraj ubogi, ale bezpieczny i przyjazny. Nawet w najgorszych dzielnicach nie boimy się wyciągać aparatu z torby. A ludzie, choć żyją skromnie, sprawiają wrażenie całkiem zadowolonych z życia.
Kraj króla Midasa
Ograniczając się do sztandarowych zabytków, biedy w ogóle nie zauważymy. Wprost przeciwnie, ogromny, ociekający złotem teren Pagody Szwedagon oszałamia – od przybytku kręci się w głowie. Jednak dla europejskiego gościa wymowa tego miejsca, symbolika poszczególnych obiektów i elementów, będzie trudna do zrozumienia. Dlatego warto skorzystać z usług lokalnych nieoficjalnych przewodników.
My przypadkowo poznajemy młodego chłopaka, dawnego mnicha buddyjskiego, obecnie szkolącego się intensywnie pod kątem obiecującego przemysłu turystycznego. Za wynegocjowaną w wesołej atmosferze symboliczną opłatę przez 2 godziny oprowadza nas po kompleksie świątynnym. Jest to jedno z najświętszych miejsc w Birmie. U szczytu niemal 100-metrowej złotej stupy znajdować ma się według tradycji cenna relikwia – 8 włosów z głowy Buddy Gotamy.
Skoro zaś o Buddzie mowa, warto odwiedzić tego odpoczywającego w pagodzie Chauk Htat Gyi. Długi na 66 metrów kolorowy posąg (uwagę przykuwają gigantyczne różowe stopy) spogląda na medytujących pielgrzymów. My ucinamy sobie pod jego łagodnym wzrokiem drzemkę, aby przeczekać ulewę. W świecie buddyjskim nikogo nie oburza „spanie w kościele”.
Zegarki won!
Za chwilę lenistwa płacimy cenę. Nagle okazuje się, że mamy bardzo mało czasu do odjazdu nocnego busa do Bagan. Timing nie jest naszą mocną stroną, zwłaszcza w tym kraju. Od przylotu do Birmy próbujemy ustalić, która jest właściwie godzina. Tutejsza strefa czasowa to UTC +6:30, czyli w tej chwili różnica między Yangon a Warszawą (czas zimowy) wynosi 5 i pół godziny. Jednak każdy przyuważony zegar chodzi zupełnie inaczej, a różnice sięgają kilkudziesięciu minut. Naprawdę trudno zachować punktualność!
Stresujemy się coraz bardziej siedząc w taksówce, która na dobre utknęła w ciężkim korku. Autobus odjeżdża 20:30, ale kazano nam być pół godziny wcześniej. Jest 20:20 gdy zaczynamy prosić taksówkarza o pomoc. I znów uśmiech wystarcza, by znikły bez śladu komunikacyjne bariery. Rozbawiony taryfiarz z własnego telefonu dzwoni do firmy przewozowej i tłumaczy naszą sytuację. Autobus czeka na nas, gdy docieramy na dworzec o 20:50. Po raz kolejny stwierdzam, że kocham ten naród.
Sam bus zaskakuje pozytywnie standardem wyższym niż w Malezji czy Indonezji (nie mówiąc o polskich PKS-ach). Bilet zarezerwowany online, przez Facebooka. Pojazd nowy, klimatyzowany, wygodne odchylane fotele, koce, napoje i przekąski w pakiecie, mini telewizorki z wyborem filmów i bajek. Pełen luksus!
Świątynie jak gwiazdy na niebie
Bagan nazywany jest miastem 10 tysięcy świątyń, choć do naszych czasów przetrwało ok. 2 tysięcy. Uwierzcie, to wystarcza, by każdy turysta miał kilka dla siebie. Nie spotkacie tu tłumów zadeptujących Angkor Wat, choć teren jest jeszcze większy, zdaniem wielu piękniejszy i równie wartościowy z archeologicznego punktu widzenia.
Aby swobodnie zabłądzić w tej mistycznej krainie, najlepiej wypożyczyć rower lub motorower. Ta druga opcja jest znacznie popularniejsza, jednak ja polecam pierwszą.
Pedałujemy przez chaszcze i pustynne ścieżki w palącym słońcu, zwiedzając pagodę za pagodą. Niektóre są wciąż czynne, po innych pozostały jedynie urokliwe ruiny. W prawie każdej znajduje się kilka posągów – próbuję liczyć, ilu Buddów widziałam jednego dnia, ale szybko tracę rachubę.
W miejscach sakralnych, zwłaszcza tych działających do dziś, należy zakrywać ramiona i nogi. Naszym pierwszym zakupem w Bagan są więc longyi – rodzaj wielobarwnego materiału, który zawiązany w „spódnicę” stanowi podstawowy ubiór mieszkańców obojga płci. Sprzedawczyni szybko uczy nas, jak nosić longyi na męski i damski sposób. To rozwiązanie pozwala mi jeździć na rowerze w wygodnych szortach i przyodziewać się odpowiednio w miejscach tego wymagających. Bezcenne są uśmiechy i pełne uznania spojrzenia Birmańczyków, gdy widzą „białasów” ubranych po ichniemu.
W świątyniach należy również chodzić boso. Każdemu przyjeżdżającemu do Azji radzę się do tego przyzwyczaić i dla własnego spokoju ducha zapomnieć chwilowo o istnieniu grzybicy i zarazków. Uwaga na rośliny! Pięciocentymetrowy kolec przebija podeszwę moich adidasów. Strach pomyśleć, co zrobiłby z gołą stopą.
Nie ufajcie tutejszym mapom. My dostaliśmy jedną w hostelu, inną ściągnęliśmy z internetu. Żadna się nie zgadza, więc dotarcie do konkretnych pagód sprawia trochę problemów. Birma zaiste zakrzywia czasoprzestrzeń!
Pożegnanie
Największe i najpopularniejsze świątynie znajdują się na terenie tzw. Starego Baganu, ale mnie dużo bardziej urzekają te zagubione na równinach na wschód od miasteczka. W jednej ze zrujnowanych pagód odkrywamy wąskie tajne przejście, wdrapujemy się na szczyt i czekamy na zachód słońca.
Zmierzch i świt to najbardziej malownicze pory w Bagan. Widok hipnotyzuje i uspokaja: drzewa, pola ryżowe, rzeka i dziesiątki świątyn – większość zbudowana z czerwonego kamienia, nieliczne pokryte złotem. C. wykorzystuje to miejsce do medytacji. Ja nie podzielam tej pasji, ale nie mogę się oprzeć bagańskiej atmosferze i sama popadam w szczególny, refleksyjny nastrój.
Ostatniego dnia wracamy do Yangon. A tam zdarza się jedna z tych niewytłumaczalnie magicznych sytuacji, które znają wszyscy podróżnicy. W przypadkowej chińskiej knajpce, jednej z miliona w wielkim mieście, spotykamy naszego przewodnika ze Szwedagon. Jemy razem kolację, błogosławi nas na szczęśliwy powrót. A potem czas znów płata figla i nagle musimy pędzić na lotnisko. W pośpiechu gubię moje przepiękne niebieskie longyi. Hej, ale to chyba znaczy, że jeszcze tam wrócę?
Więcej zdjęć znajdziecie na Facebooku Random Travel Stories.
Dzięki za plastyczny opis podróży po Birmie. Teraz jeszcze bardziej chcę tam jechać! Bałem się, że już za późno, że na Birmę czas minął, ale jak widać jeszcze nie.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Z Birmą chyba trochę jak z Iranem, coraz więcej osób tam jezdzi, ale masówka się jeszcze nie zaczęła 🙂 w każdym razie polecam!
PolubieniePolubienie
Fajny wpis. Będziemy za dwa tygodnie, to sprawdzimy:)
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Ooo, zazdroszczę! Udanej podróży 🙂
PolubieniePolubienie
Dziękujemy 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba