Singapur fascynuje, irytuje i onieśmiela przybyszów. Zbyt azjatycki i zarazem zbyt zachodni – wymyka się wszelkim schematom. Dziwaczne miasto-państwo, jedyne w swoim rodzaju.
Singapur jest unikatem na skalę światową pod wieloma względami. Prawdopodobnie jedyny kraj, który uzyskał niepodległość wbrew swojej woli. Jedyny, który oficjalnie zakazał żucia gumy. Jeden z najmłodszych, najmniejszych, a jednocześnie najlepiej rozwiniętych krajów świata. W 2015 roku obchodził 50-te urodziny.
Grzeczny chłopiec
Dla Europejczyka to może być najbardziej przyjazne miasto w Azji. Wolne od wietnamskiego chaosu, indyjskiego brudu, chińskich barier komunikacyjnych i szalonego ruchu ulicznego rodem z Bangkoku. Nie trzeba się tu bać złodziei, cwaniakujących taksówkarzy ani ulicznych naciągaczy. Można za to ponoć trafić do aresztu za rzucenie papierka na chodnik albo nie spuszczenie wody w toalecie, choć nikt tak do końca nie wie, czy to realna groźba czy tylko miejskie legendy.
Chciałoby się napisać, że jest nudno, ale to przecież też nieprawda, bo Singapur dba o zapewnienie mieszkańcom i turystom barwnej gamy rozrywek na najwyższym poziomie. Mamy więc prawdopodobnie najlepsze na świecie zoo bezklatkowe oferujące tak niezwykłe przygody jak River Safari czy Night Safari, mamy parki rozrywki, a wśród nich niesamowite Universal Studios na wyspie Sentosa. Mamy plaże, parki, oceanarium, krokodylarium, park motyli i ogrody botaniczne. Jest Chinatown, Little India i dzielnica kolonialna. No i jest Marina Bay – serce Singapuru.
Byłam w Singapurze kilkukrotnie i za każdym razem widok Marina Bay robi na mnie tak samo oszałamiające wrażenie. Najpiękniej wygląda o zmroku. W tym miejscu po prostu czujemy siłę tego „azjatyckiego tygrysa”. Pokaźne stado drapaczy chmur, których światła odbijają się w wodach zatoki. Potrójny budynek Marina Bay Sands – symbol Singapuru, mieszczący m.in. hotel, najdroższe kasyno świata i luksusowe centrum handlowe, w którego środku płynie „rzeka” (a klienci pływają po niej „gondolami”!). Pokazy laserowe, fontanny i futurystyczny Helix Bridge, którym przejdziemy na drugą część Mariny, gdzie znajdują się ogromne ogrody Gardens By The Bay. A tam – kolejne atrakcje, od których kręci się w głowie.
Siedzę w centrum Gardens By The Bay, tuż pod 50-metrowymi Supertrees i czuję się jak Alicja w Krainie Czarów. Te rozświetlone kolorami drzewa to w rzeczywistości sztuczne konstrukcje, zasilanie energią z paneli słonecznych. Codziennie wieczorami odbywają się tu pokazy światło-dźwięk, które wyglądają jak nie z tego świata.
Siedzę, chłonę wrażenia i nie mogę się nadziwić – temu miastu i sama sobie, że wbrew wszelkiej logice nie potrafię go pokochać. Piękny, nowoczesny, czysty i poukładany Singapur jest jak taki grzeczny chłopak, z którym nigdy nie pójdziemy na randkę, bo się zanudzimy. Bo jest zbyt idealny, a brak drobnych wad powoduje, że podejrzewamy coś znacznie gorszego i bardziej mrocznego, kryjącego się pod poszewką. Czy tak jest w przypadku Singapuru?
Outsider
Singapur położony jest na wyspach na samym koniuszku Półwyspu Malajskiego. They’re like us – mówią o sąsiadach Malezyjczycy. Do Singapuru jeżdżą na weekend i nie uważają tego nawet za wyjazd zagranicę. Wielu Malezyjczyków mieszkających w południowym stanie Johor codziennie dojeżdża do Singapuru do pracy.
Singapur w naturalny sposób był i powinien być częścią Malezji. Został jednak z tej Malezji, mówiąc brzydko, wyrzucony – z powodów politycznych oczywiście. Upraszczając: w Malezji ściera się i funkcjonuje razem na zasadach przedziwnego konsensusu kilka dużych grup kulturowo-społecznych. Kluczową siłą, zwłaszcza w gospodarce, są Chińczycy Malezyjscy, jednak w skali kraju liczebnie dominują Malajowie (muzułmanie), oni też dzierżą władzę polityczną w państwie i poszczególnych stanach. W Singapurze natomiast wyraźna jest przewaga Chińczyków i obecność tego stanu (oraz jego władz lokalnych) w Malezji mocno naruszała delikatną równowagę. Dlatego też Singapurczycy, ledwie parę lat po uzyskaniu niepodległości od Wielkiej Brytanii w 1959, zostali uszczęśliwieni na siłę niepodległością od Malezji.
W ubiegłym roku zmarł Lee Kuan Yew – człowiek, o którym śmiało można powiedzieć, że stworzył Singapur takim, jakim jest dzisiaj. Pierwszy premier, rządził krajem przez 3 dekady, wprowadzając rozwiązania innowacyjne, choć często radykalne. Priorytetem absolutnym był rozwój gospodarczy kraju, dla którego władze były gotowe poświęcić wiele, łącznie z wszelkimi ideologiami czy wolnością słowa.
Co w zamian? Z jednej strony twarde rządy merytokratyczne, kontrola obywateli, nacisk na edukację. Z drugiej strony wykorzystanie portowej pozycji Singapuru, ogromne inwestycje w usługi, sprowadzanie specjalistów z całego świata i śmiałe wdrażanie rozwiązań inspirowanych Zachodem. O drodze, jaką przeszedł Singapur przez te 50 lat można by napisać niejedną książkę, a Lee Kuan Yew długo jeszcze pozostanie tematem dyskusji historyków, zastanawiających się, czy był dyktatorem czy geniuszem.
Miałam okazję obserwować obchody 50. rocznicy niepodległości Singapuru – wojskowe defilady, występy zespołów na scenie nad Mariną, śpiewy dzieciaków i skośnooką wodzirejkę z przylepionym do twarzy uśmiechem, pytającą publiczność, jakie są ich ulubione piosenki patriotyczne. Młodzież siedząca w pierwszych rzędach odkrzykuje tytuły, a zespoły grają wedle życzenia. W tle lecą prezentacje przedstawiające singapurskie miejskie pejzaże. Wszyscy śpiewają i klaszczą. Nie wyobrażam sobie podobnej sceny na polskim Święcie Niepodległości… Oni są jak my – mówią Malezyjczycy. Ale przecież Singapur został z tej Malezji wyproszony, na czym zresztą ewidentnie zyskał. I dziś Singapurczycy, mieszkając w jednym z najlepiej rozwiniętych państw świata, usilnie próbują budować własną młodziutką tożsamość narodową.
Hybryda
W Singapurze nikt nie posiada mieszkania na własność – zawsze wynajmuje je czasowo od państwa. W mediach obowiązuje cenzura, w prawie funkcjonuje kara śmierci. Ten kraj wygląda trochę jak ziszczony sen wszystkich dyktatorów świata – bo oto swego rodzaju reżim naprawdę przerodził się w postęp i dobrobyt.
Gdy patrzę na uśmiechnięte dzieci śpiewające piosenki patriotyczne, w głowie mam jakieś głupie skojarzenia z Koreą Północną albo szkolną akademią w PRL. Różnica jest taka, że w bogatym Singapurze obywatele rzeczywiście mają warunki, aby być szczęśliwymi. Można by rzec – tylko brać przykład z pana Lee Kuan Yew. Pytanie, czy podobne metody byłyby skuteczne w przypadku 40-milionowego społeczeństwa o zbuntowanej słowiańskiej duszy. Czy tacy na przykład Polacy zrezygnowaliby z wolności i chaosu na rzecz rozwoju państwa… Wydaje się, że azjatycka mentalność odegrała jednak ogromną rolę w tej historii.
Maskotką Singapuru jest Merlion – hybryda lwa i ryby. I sam Singapur też jest taką hybrydą, zawieszoną gdzieś między wzorcami wschodnimi a zachodnimi, między upartym patrzeniem w przyszłość, a rozpaczliwym szukaniem korzeni. Między postępowością a azjatyckim tradycjonalizmem.
Oczywiście, teoria sobie i praktyka sobie – a czas też robi swoje. W przypadku państwa bądź co bądź otwartego na świat, do tego czerpiącego garściami z zagranicznych wzorców i chętnie witającego turystów, nie sposób uciec od międzynarodowych wpływów i demokratycznych standardów. Wiele surowych praw nie jest już właściwie egzekwowanych. Singapur mógł być eksperymentalnym mikrokosmosem przez 40 lat, ale dziś, w dobie internetu i globalizacji, powoli traci swoją niepokojącą unikalność i coraz mniej różni się od innych azjatyckich metropolii.
To, co nadal robi wrażenie, to ta bajkowa sztuczność. Sztuczne świecące drzewa, sztuczna zatoka, sztuczna rzeka w centrum handlowym, sztuczne uśmiechy na twarzach. Cały Singapur wygląda, jak pięknie zaprojektowana makieta. Ma w sobie coś, co sprawia, że jest jednym póki co miastem w Azji, w którym nie chciałabym mieszkać – nawet przez kilka miesięcy (no dobra, co do Jakarty też mam tę pewność, mimo że jeszcze tam nie byłam). Jednocześnie ma w sobie coś inspirującego i uwielbiam do niego wracać. To w Singapurze, spacerując po ogrodach botanicznych, wymyślałam koncepcję bloga, jego nazwę i spisywałam pierwsze pomysły na teksty.
Ktokolwiek podróżuje po Azji Południowo-Wschodniej, musi obowiązkowo zahaczyć o Singapur. Można go pokochać albo znienawidzić, może pozostawić mieszane uczucia. Ale jedno jest pewne – pod wieloma względami Singapur wciąż jest „jedyny taki” na świecie.
Do poczytania:
– dla tych, którzy hablają po espaniolsku: dłuższy artykuł o historii Singapuru i reformach, jakie przeszedł
– po polsku: Blog Asi, mieszkającej w Singapurze na stałe
Więcej zdjęć znajdziecie na Facebooku Random Travel Stories.
Moja przyjaciółka mieszka na stałe w tej hybrydzie i nie wyobraża sobie lepszego miejsca na ziemi. Mnie organizacja miasta rzuciła na kolana i podobnie jak ty zadawałam sobie pytanie, wolność czy dobrobyt? Może by tak obowiązkowo wysłać wszystkich polskich polityków by zobaczyli jak powinno być zorganizowane państwo 😉
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Zdecydowanie można się wiele od Singapuru nauczyć i nawet jeśli nie kopiować rozwiązań w całości, to przynajmniej elementy… 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Nareszcie przeczytałam 🙂 Nic dodać, nic ująć. „Wydaje się, że azjatycka mentalność odegrała jednak ogromną rolę w tej historii.” – to idealne podsumowanie. A dla Europejczyka to po prostu wygodne miejsce , żeby doznać Azji nie zagłębiając się w nią za bardzo. Bo jest wygodnie, czysto, miło, jako ekspatriant masz dużo lepsze warunki życia niż lokalsi, a prawdziwą Azję dawkujesz sobie na wakacje. Mimo że jest to przyjemne, to i trochę smutne.
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Reblogged this on Szwedzka Polka.
PolubieniePolubienie