Media społecznościowe na całym świecie zalała w ciągu ostatnich dni fala wpisów z hashtagiem #MeToo (polska wersja: #JaTeż), głównie autorstwa dziewczyn i kobiet. Cel: uświadomienie, jak powszechnym problemem jest molestowanie i napastowanie seksualne.
Abstrachując od hollywódzkich korzeni akcji (o genezie można przeczytać np. TU), porażająca jest jej skala i wydźwięk również w bardzo swojskim, polskim kontekście, który znamy aż za dobrze.
Teoretycznie akcja ma szokować głównie mężczyzn, którzy z pewnych zjawisk mogą sobie nie zdawać sprawy. Na mnie jednak wywarła ogromne wrażenie. Uświadomiła mi, że tak naprawdę w moim bliskim gronie chyba nie ma kobiety, która by tego NIE doświadczyła, nawet jeśli nie każda oznajmiła to na Facebooku.
Uprzedzając ironiczne komentarze, nie mam tu na myśli spojrzeń, nachalnych komplementów, czy nawet niewybrednych żartów (choć przemoc słowna też potrafi być obrzydliwa) – tego typu sytuacji nie zliczę, tyle ich było. Mówię jednak o molestowaniu w bardzo „tradycyjnym” rozumieniu – o dotykaniu, obłapianiu, macaniu wbrew woli kobiety.
Większość z nas zaczęła tego doświadczać już w okresie dojrzewania. Oprawcą mogła być osoba znana (typowy „wujek” czy „przyjaciel” rodziny), albo zupełnie przypadkowa, np. robotnik na ulicy. Potem przyszedł czas imprez w klubie i ciągłego odganiania się od natrętów. Szczerze mówiąc do dziś to często odstrasza mnie od takich miejsc – nawet nie można sobie potańczyć w spokoju, by nie zostać „przyatakowanym”.
Osobiście najbardziej w pamięć wryły mi się 2 sytuacje, obydwie spotkały mnie w Warszawie, krótko po przeprowadzce do tego miasta na pierwszym roku studiów. Pierwsza, gdy popołudniu szłam odwiedzić swojego ówczesnego chłopaka i w podwórku na Woli jakiś chłystek złapał mnie za tyłek i krocze. Pamiętam ten szok i poczucie bezradności, gdy sprawca czmychnął zanim zdążyłam się zamachnąć na niego parasolką. Miałam na sobie nowe, obcisłe dżinsy z wysokim stanem – doprawdy szalenie „wyzywający” strój. Po tym incydencie spodnie długo leżały w szafie zanim zdecydowałam się je założyć ponownie. Dziecinne, prawda? A miałam wtedy 19 lat.
Druga sytuacja, to natknięcie się na ekshibicjonistę na dworcu Warszawa Śródmieście, również w biały dzień. Facet po prostu robił sobie dobrze na środku schodów, nawet nie to, że rozpiął rozporek – spodnie i majtki miał poprostu ściągnięte do kolan. Powiedział „chodź, nie bój się!”, gdy się odwróciłam na pięcie i pobiegłam do innego wyjścia. Wielokrotnie opowiadałam tę historię znajomym jako zabawną anegdotkę o zboczeńcach w Warszawie. Próba wyśmiania żenującej sytuacji. Teraz wiem, że nie ma nic zabawnego w tym, że młoda kobieta nie może czuć się komfortowo w centrum milionowego miasta, stolicy Polski – kraju „białego”, katolickiego, wolnego od „ciapatych”.
Oczywiście, moi facebookowi znajomi z całego świata opublikowali statusy z tagiem #MeToo. Powiem jednak szczerze, że dziś uświadomiłam sobie jeszcze jedno – ani jedna taka poniżająca sytuacja nie spotkała mnie podczas 2 lat życia w muzułmańskiej Malezji czy też w trakcie podróży – nawet tych samotnych. Bezpieczniej czułam się wracając po zmroku do mojego mieszkania na obrzeżach Kuala Lumpur niż w Gdańsku, Krakowie czy Warszawie.
Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że to jedynie moje subiekywne odczucia. Wiem też, że Polska nie jest bynajmniej krajem, gdzie najgorzej traktuje się kobiety. Niestety ich pozycja społeczna jest bardzo słaba w Malezji czy mojej ukochanej Indonezji. Wynika to z zupełnie innych problemów i innego kontekstu kulturowego.
No właśnie, bo mam czasem wrażenie, że tak bardzo boimy się inności, że w tej ksenofobii zapominamy o problemach na swoim własnym podwórku. Często je bagalizujemy i tak jest właśnie z tą słynną kulturą gwałtu w Polsce, która bynajmniej nie jest wymysłem nawiedzonych feministek.
Dziewczynę w podróży może spotkać wiele nieprzyjemności. Wulgarne zaczepki czy wręcz niebezpieczne sytuacje – to jeden ogromny problem, wynikający z braku poszanowania kobiet w wielu społeczeństwach na świecie. Potwierdza to błyskawiczne umiędzynarodowienie hashtagu #MeToo. Ja tego szczęśliwie nie doświadczyłam, ale też nie odbyłam aż tak wielu podróży w pojedynkę.
Jest jednak też druga strona medalu – wpajane nam nieustannie przeświadczenie, że takie „szalone” pomysły są nieodpowiedzialne. Samotna podróżniczka wciąż słyszy, że prosi się o kłopoty. „Jeszcze jakby to był facet – ale samotna kobieta?!” – przysięgam, mnóstwo razy słyszałam i czytałam podobne komentarze, często wypowiadane przecież w dobrej wierze. Ale z takiej logiki wypływa kolejny wniosek – jeśli coś mi się stanie, internauci westchną (a znajomi pomyślą): sama była sobie winna.
Wrócę jeszcze do dzieciństwa. Pamiętam, jak smarkulą będąc, pytałam moją mamę, dlaczego mój sporo starszy brat może wychodzić sam wieczorami, a ja nie. I kiedy ja tak będę mogła. Mama odpowiedziała mi, że dziewczynki to w sumie nigdy nie powinny chodzić same po zmroku. Oczywiście było to mocno przesadzone stwiedzenie, podyktowane troską, którą dziś rozumiem, ale wtedy mnie ono szalenie sfrustrowało. Poczucie niezależności zawsze było u mnie bardzo silne i nie mogłam znieść myśli, że nigdy nie będę mogła pójść tam gdzie chcę i wtedy kiedy chcę.
Na szczęście ta obawa się nie ziściła, bo będąc dorosłą kobietą, poruszam się w miarę swobodnie o różnych porach dnia i nocy. Staram się oczywiście zachować zawsze pewne środki ostrożności, ale nie godzę się na to, by marnować życie w strachu. Znam jednak wiele babek, które autentycznie boją się wracać same do domu. Boją się przechodzić obok grup pijanych mężczyzn. Boją się jeździć nocnym autobusem. Boją się założyć krótką sukienkę, nawet na plażę czy do klubu. Boją się podróżować bez męskiego towarzystwa.
Nie jest łatwo zmienić kulturę gwałtu i molestowania. Wymaga to rewolucji w mentalności. Ale każda zmiana zaczyna się od zdefiniowania problemu. Jeśli chociaż jednej osobie na tysiąc akcja #MeToo pozwoli przejrzeć na oczy, to warto było.