Nigdy nie marzyłam o podróży do Indii. Właściwie przez długi czas ten kraj wydawał mi się zbyt ekstremalny, nawet jak na moje umiłowanie do egzotycznych podróży.
Trochę przypadkiem wyszło tak, że w ubiegłym roku byłam w Indiach aż dwa razy. Widziałam klasyki z serii must-see, jak Taj Mahal, odwiedziłam miejsca zapomniane, które mało kto uwzględnia na trasie podróży. Tańczyłam na hinduskim weselu, tłoczyłam się w pociągu, objadłam curry, nawdychałam smogu i dałam się skroić kierowcy tuk tuka (pewnie nawet nie raz). Widziałam zaledwie ułamek tego, co indyjski mikrokosmos ma do zaoferowania.
Po paru miesiącach nadal mam głowę pełną Indii i nadal nie wiem do końca, co o tym kraju myśleć. Jestem pewna jednego – w najbliższym czasie nie chcę tam wrócić.
Zapraszam na opowieść o moich Indiach, o tym co mnie zachwyciło i co odrzuciło. Przy okazji przemycam sporo porad dotyczących zwiedzania różnych zakątków subkontynentu indyjskiego.

W Bombaju jak w raju?
Mumbaj zwany Bombajem! Stolica Bollywood, czyli takie indyjskie „el ej”. Wysiadam z taksówki i już wiem, że to jest to, tak właśnie wyobrażałam sobie Indie. Szalony ruch na pięciopasmówce, nieustanna kakofonia klaksonów, kaszlących silników i piszczących hamulców. Samochody, autobusy, skutery, riksze, rowery, wózeczki ze streetfoodem i piesi. Wszyscy razem na tej samej jezdni, suną różnym tempem, ale w jakimś przedziwnym wspólnym rytmie, którego nie jest w stanie pojąć przerażona turystka. Czas przypomnieć sobie nabyte w Wietnamie umiejętności przechodzenia przez szalone ulice.
W Mumbaju śpimy w muzułmańskiej dzielnicy, nieźle zlokalizowanej, w centrum bazaru pełnego tanich przekąsek, niedaleko stacji kolejowej. Miejskie pociągi są świetnym środkiem transportu. Zatłoczone jak na filmach, choć trzeba przyznać, że w żeńskich wagonach zdarzają się nawet miejsca siedzące. W Indiach generalnie widać dużo mniej kobiet niż mężczyzn. Na lotniskach, gdzie zawsze mamy osobne kolejki do kontroli osobistej, znajdziemy trzy bramki dla panów i jedną dla pań – a i tak kolejka do tych męskich będzie dłuższa. Po ulicach spacerują głównie mężczyźni, ewentualnie małżeństwa, kobiet bez męskiego towarzystwa jest bardzo niewiele. Nie odzwierciedla to tutejszej struktury społecznej, mężczyzn jest co prawda w Indiach ciut więcej, ale to przewaga zaledwie paru procent.
Kobiety niestety nie mogą się czuć dobrze i bezpiecznie w tym kraju. Organizacje międzynarodowe od lat starają się przyciągnąć uwagę opinii publicznej, mówiąc o gwałtach (w większości niezgłaszanych i nieściganych), zwłaszcza o problemie gwałtu małżeńskiego, który w Indiach nie jest przestępstwem i o bezkarności mężczyzn w przestrzeni publicznej. Niby podział stref, wagonów i kolejek na męskie i żeńskie ma minimalizować problem molestowania seksualnego, ale wydaje się, że nadal jest to tylko częściowe rozwiązanie.

Bombaj jest jednym z najludniejszych indyjskich miast (zajmuje pierwsze lub drugie po Delhi miejsce, według różnych rankingów). Ludzi faktycznie jest multum. W centrum widać biznesmenów w limuzynach z przyciemnionymi szybkami, tkwiących w niekończącym się korku. W „naszej” dzielnicy, tuż przy dworcu, znajdują się slumsy, które i tak nie są najbiedniejszym miejscem w Indiach, w końcu to metropolia. A jednak, gdy widzę ludzi żyjących w domach z blachy i kartonu na kupie śmieci, ciężko uwierzyć, że może być coś gorszego.
Miasto oferuje sporo atrakcji turystom. Wrażenie robi monumentalna Gate of India – Brama do Indii – w części portowej miasta. Najbardziej polecam jednak rejs na pobliską wyspę Elefantę, która skrywa niesamowity, wykuty w skałach kompleks tysiącpięćsetletnich hinduskich świątyń. To jeden z tych zabytków, który na żywo robi dużo większe wrażenie niż na zdjęciach. Bonusową atrakcją są wszędobylskie złośliwe małpki, polujące głównie na napoje wyrywane z rąk nieostrożnych turystów. Prom na wyspę kosztuje 150 INR (ok 8 zł), a sam wstęp 250 INR (ok. 13 zł).

Dżajpur przez różowe okulary
Jeśli korzystacie z Instagrama, to pewnie kojarzycie filtr Jaipur, używany na Insta Stories. Maluje on cały świat na bladoróżowo. Nie jest to przypadek, bo „starówka” w Dżajpurze nosi właśnie nazwę Pink City. Dziś już brudnoróżowe fasady budynków zostały tak fantazyjnie pomalowane w XIX wieku z okazji wizyty królowej Wiktorii, miłościwie wówczas panującej w kolonialnych Indiach.

Z Dżajpuru, stolicy Radżastanu, pamiętam przede wszystkim „rooftopy”, czyli knajpki na dachach, oferujące atrakcyjne widoki. Nawet mój ultratani hostel ma część restauracyjną na dachu, można więc jeść śniadanie i obserwować budzące się do życia miasto z bezpiecznej odległości.

Bo z dołu Dżajpur nie wygląda już aż tak różowo. Wszechobecny brud i śmieci, po których depczę obojętnie, ale sama sobie się dziwię, że kiedyś Indonezję uważałam za wyjątkowo zaśmiecony kraj. Owszem, Indonezja nie jest najczystsza, ale Indie to zupełna inna kategoria. Będąc w Indiach naprawdę mam chwilę zwątpienia, czy moje segregowanie papieru i plastiku cokolwiek zmienia w skali globalnej.
Nie da się przejść ulicą, by nie zostać zaczepionym kilkukrotnie przez różne postacie, głównie kierowców tuk tuków, proponujących podwózkę lub wycieczki. Daje się namówić na takie obwiezienie i „zaliczam” kilka flagowych atrakcji. Amber Palace, Pałac Bursztynowy, nazywany też Bursztynowym Fortem znajduje się kawałek poza miastem. Kompleks jest imponujący, ale wstęp kosztuje sporo jak na indyjskie standardy (500 INR – ok 27 zł). Humor skutecznie psują mi ludzie wjeżdżający na pałacowe wzgórze na słoniach. Niestety w Indiach wykorzystywanie tych zwierząt wciąż jest powszechne, nie tylko w turystyce.
Dużo bardziej podoba mi się ciut mniej popularne miejsce, które w zasadzie jest królewskim cmentarzem z XVIII wieku, o nazwie Gaitore Ki Chhatriyan. Misterna architektura, piękne ornamenty i wyjątkowa atmosfera spokoju sprzyjają zadumie. Natrafiam nawet na ślubną sesję, co trochę dziwi na terenie zabytku, będącym bądź co bądź miejscem pochówku zmarłych, jednak wygląda magicznie. A wstęp jest darmowy!

Symbolem Pink City w Dżajpurze jest fasada Hawa Mahal, przy czym trzeba od razu powiedzieć, że to wyłącznie fasada i nic więcej – w środku obecnie nie ma nic ciekawego, a budynek z każdej innej strony poza frontem wygląda zdecydowanie gorzej. No ale 953 okna na przodzie robią wrażenie!

Po Różowym Mieście warto pobłądzić, poprzeciskać się przez tłumy ludzi na bazarze, zajrzeć do lokalnych knajpek i meczetów. Dżajpur ma wszystko to, za co ludzie jednocześnie kochają i nienawidzą Indie. Głównie od naszego nastawienia zależy, które uczucie wygra tym razem.
Tam, gdzie wszyscy, czyli Agra
Pamiętam jak dziś, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam Taj Mahal, na okładce jakiegoś starego numeru amerykańskiego wydania National Geographic. Tak jak dla wielu, również dla mnie ten niesamowity zabytek stał się symbolem Indii. Co ciekawe, przez długi czas nie uświadamiałam sobie, że jest to budowla muzułmańska, a nie hinduska. Zresztą w ogóle chyba wiele osób nadal nie kojarzy Indii z kulturą muzułmańską, co jest częściowo efektem działań propagandowych prohinduskich rządów i polityków – ale to temat na zupełnie inną opowieść.

Położony w Agrze Taj Mahal to kolejny dowód na to, że najpiękniejsze zabytki w Indiach są grobowcami. Słynne mauzoleum kazał wznieść niejaki Szahdżahan, władca dynastii Mogołów (nie mylić z Mongołami), dla swej żony Mumtaz Mahal w XVII wieku. Budowa trwała 25 lat, na jej potrzeby transportowano biały marmur z kamieniołomu oddalonego o ponad 300 km. Z Taj związanych jest wiele anegdot i legend, między innymi taka, że po drugiej stronie rzeki miał powstać Czarny Taj Mahal (grób dla samego Szahdżahana) albo ta, że władca nakazał obciąć wszystkim robotnikom kciuki, aby już nigdy nie stworzyli podobnego dzieła. Żadna z tych opowieści nie ma potwierdzenia w źródłach historycznych, ale trzeba przyznać, że pobudzają wyobraźnię turystów.

Wybieramy się na wschód słońca na Taj Mahal, choć tak naprawdę we mgle i smogu słońca prawie nie widać. Atmosfera jest jednak podniosła i tajemnicza, mimo tłumów. Taj ma w sobie coś zachwycającego i nieuchwytnego, coś co sprawia, że od dziesięcioleci przyciąga odwiedzających z całego świata. W życiu widziałam zaledwie kilka takich miejsc, na czele z Machu Picchu w Peru i skałą Uluru w Australii. Cóż, z czegoś wynika ich oszałamiająca popularność. Osobiście na żywo największe wrażenie robi na mnie nie tyle charakterystyczna architektura Taj Mahal, którą przecież już znam na pamięć z wielu zdjęć i publikacji, ale misterne rzeźbione zdobienia. W tym przypadku warto zapłacić za bilet – choć to chyba najdroższa atrakcja na trasie mojej wycieczki (1100 INR – ok 57 zł).
Tam, gdzie nikogo, czyli Tapola
Są takie miejsca, jak Taj Mahal, które odwiedza się świadomie i z pewnymi oczekiwaniami. Są też takie, do których trafia się raczej przypadkiem, bo nie piszą o nich blogi i przewodniki, ale może właśnie dlatego potrafią zaskoczyć bardziej niż którykolwiek punkt z jakiejkolwiek TOP listy zabytków i atrakcji.

Chcieliśmy uciec na łono natury od przytłaczających indyjskich miast, szukaliśmy więc parków narodowych w pobliżu Mumbaju lub New Delhi. I tak oto totalnie randomowo docieramy do małego miasteczka Tapola, położonego na terenie parku Koyna Wildlife Sanctuary. Niełatwo tu dotrzeć – najpierw autobus z Mumbaju, potem jeszcze busik z miejscowości Satara do Mahabaleshwar, wreszcie lokalny jeep-taxi. W okolicy znajduje się zaledwie parę hosteli i hoteli, turyści z zagranicy pojawiają się rzadko.

Sezon jest pochmurny, choć suchy. Wybieramy się na rejs łódką po rozlewisku rzeki Koyna, podziwiam monotonne widoki. Wspinam się na wzgórze położone za pensjonatem, w którym śpimy. Nigdzie nie ma wi-fi. Camilo idzie do lokalnego fryzjera i golibrody, który za równowartość 5 zł funduje mu nową fryzurę. W całym miasteczku trudno kupić jakikolwiek alkohol. Jedyny większy hotel sprzedaje spod lady piwo z podwójnie zawyżoną ceąę. Za to właściciel pensjonatu przygotowuje nam fenomenalne jedzenie, zupełnie inne niż to, które znamy z hinduskich restauracji w Europie i o niebo lepsze, niż cokolwiek, co jadłam w samych Indiach do tej pory.

Trudno wymarzyć sobie lepsze miejsce, aby odciąć się od świata i zanurzyć w sennej rzeczywistości indyjskiej prowincji. Nie znajduję tu żadnych spektakularnych atrakcji i szczerze mówiąc nawet nie wiem, czy poleciłabym to miejsce jakoś szczególnie entuzjastycznie znajomym. A jednak tam, na końcu świata, w sercu indyjskiego subkontynentu, spędzam jedne z najprzyjemniejszych dni w mojej indyjskiej podróży.
Goa imprezowo

Przenieśmy się trochę bardziej na południe. Goa to jedna z popularniejszych indyjskich prowincji. Dawna portugalska kolonia zaskakuje nieco inną architekturą niż w Indiach „pobrytyjskich” i dużą ilością chrześcijańskich kościołów, ale także bardzo liberalnym klimatem.
To tu zjeżdżają nie tylko turyści z całego świata, ale i sami młodzi obywatele Indii, aby się zabawić. Przy plażach Goa nie brak resortów, klubów, pubów. Nie ma problemu ze znalezieniem takiego alkoholu, jaki tylko sobie zażyczymy. Klimat jest międzynarodowy, ale dominują szyldy w cyrylicy – jak się okazuje, przylatuje tu wyjątkowo dużo Rosjan.

Marzy mi się kąpiel w Morzu Arabskim, ale to niestety nie taka prosta sprawa. Gdy tylko wychodzę na plażę, dopada mnie gromadka młodych chłopaków, Indusów. Każdy chce sobie zrobić ze mną selfie. Zgadzam się na jedno grupowe, ale gdy tylko kończymy, podchodzi indyjska rodzinka. Również proszą o zdjęcie. A potem jeszcze dwie dziewczyny w sari. Staram się wymknąć do którejś z nadmorskich knajpek, bo średnio mi się widzi spędzenie popołudnia na pozowaniu.
Do próśb o selfie w podróży mam mieszane uczucia. W Indonezji również takie sytuacje są częste i zwykle zgadzam się na zdjęcia, zwłaszcza że wtedy mogę sama z czystym sumieniem obfotografować „lokalsów”. Oko za oko, foto za foto. W Indiach w zasadzie też zgodziłam się na bardzo wiele wspólnych zdjęć z przypadkowymi ludźmi. Najmniej chętnie z młodymi chłopakami, bo jednak słyszałam zbyt wiele opowieści o tym, dokąd później takie fotki trafiają. Ogólnie, jeśli ktoś miło pyta, czy może sobie zrobić zdjęcie, a mi się nigdzie nie spieszy i nie jestem zmęczona ani nie czuję się źle, to nie mam z tym wielkiego problemu. Jeśli jednak ktoś znienacka zaczyna mnie szarpać albo bez ostrzeżenia pstryka mi lampą prosto w twarz, przestaję być uprzejma. Uważam, że turyści nie powinni sobie pozwalać na takie zachowanie wobec lokalnych mieszkańców, więc w drugą stronę też to działa.

Do Goa powracam drugi raz po paru miesiącach – tym razem cel jest inny, zostaliśmy z Camilo zaproszeni na Wielkie Bollywoodzkie Wesele (tak je nazywam). Ślub biorą nasi znajomi, dziewczyna z Kolumbii z chłopakiem z Indii. Pochodzi on z tzw. dobrej rodziny, wyższej klasy średniej, co w Indiach oznacza życie w przepychu. Na co dzień mieszkają w Kalkucie, mają ogromne mieszkanie, szofera i coś w rodzaju służby, która np. zmywa im naczynia. Samo wesele trwa trzy dni, ma część hinduską i chrześcijańską. Mieszkamy w luksusowym resorcie Holiday Inn, jako weselni goście mamy zapewnione noclegi i wyżywienie. Codziennie odbywają się różne wydarzenia i imprezy, na każdej z nich obowiązuje inny dress code.

Uczestnictwo w takim weselu to wyjątkowe przeżycie, niestety nieco mi je psuje niespodziewana choroba, która objawia się głównie wysoką gorączką. Zaczynam podejrzewać dengę, ale hotelowy lekarz mnie trochę uspokaja. Przepisuje mi leki, po których gorączka pomału ustępuje. Do końca pobytu męczą mnie jednak kłopoty żołądkowe – dość nietypowe, bo zamiast klasycznej „klątwy faraona” mam permanentny jadłowstręt i nie jestem w stanie nic przełknąć. I tak oto hinduskie jedzenie, które zawsze uwielbiałam, zaczyna mnie odrzucać i szczerze mówiąc ta niechęć trzyma mnie do dziś, mimo że od powrotu z Indii minęły 4 miesiące!
Czemu nie zakochałam się w Indiach?
Są ludzie, dla których Indie to najwspanialsze podróżnicze doświadczenie w życiu. Ja do nich nie należę. Trochę dlatego, że Indie są jednak dla mnie „zbyt”. Zbyt hałaśliwe, ludne, intensywne, przytłaczające.
Przede wszystkim jednak dlatego, że nie potrafię po prostu przymknąć oczu na te nieco mniej „instagramowe” obrazki na indyjskich ulicach i udawać, że wychudzeni żebracy to kolejny element uroczego folkloru. Podziwiając duchowe i materialne dziedzictwo hinduizmu nie potrafię nie myśleć o tym, jakie implikacje niesie ze sobą społeczeństwo kastowe. Zachwycając się wielokulturowością, nie sposób pominąć doniesienia o wzajemnych pogromach i konfliktach między hindusami i muzułmanami. Nie mogę ignorować statystyk gwałtów, nie współczuć tutejszym kobietom i nie czuć się nieswojo, spacerując sama po zmroku.

To co jednak najbardziej uderza przeciętną turystkę jak ja, to po pierwsze ogromne kontrasty społeczne (nieporównywalne z jakimkolwiek krajem, jaki odwiedziłam do tej pory, a trochę ich było), po drugie brud i śmieci. Dwa olbrzymie problemy, które na pewno nie mają prostego rozwiązania – pytanie, czy istnieje jakiekolwiek rozwiązanie realne w ciągu najbliższej dekady?
Wiem, że indyjska rzeczywistość jest dużo bardziej skomplikowana niż ktokolwiek jest w stanie oddać w artykule na blogu. To odrębny świat, którego specyfikę ludzie Zachodu studiują na uczelniach i nadal nie rozumieją do końca. Piszą znakomite książki, które wciąż nie wyczerpują tematu. Zwiedzają miesiącami i latami, aby dać się zaskakiwać każdego dnia.
Chciałabym uniknąć krzywdzących uproszczeń, ale pisząc o Indiach, jest to po prostu niemożliwe. Dlatego dokładam ten nieco chaotyczny zbiór scen, wrażeń, spostrzeżeń i refleksji do gigabajtów tego, co o Indiach już napisano. A Wy, macie coś do dodania?

KĄCIK PRAKTYCZNY
Kiedy: Sezon deszczowy w Indiach tradycyjnie trwa od czerwca do września. Ja byłam raz w kwietniu i raz w listopadzie i przyznaję, że pogoda była świetna!
Wiza: Ważne! Aby nas wpuścili do Indii, potrzebna jest wiza. Znane są przypadki osób, które kupują bilety do Indii, a o wizie zapominają albo przypominają sobie w ostatniej chwili. Najwygodniej złożyć wniosek online przez stronę www, można to zrobić najwcześniej 30 dni przed wyjazdem, najlepiej nie później niż tydzień przed. Koszt, który również można opłacić online, to 40 USD. Odpowiedź i samą wizę dostaniemy na maila, nie trzeba go drukować, wystarczy pokazać na telefonie urzędnikowi imigracyjnemu na lotnisku docelowym.
Waluta i ceny: W Indiach obowiązuje indyjska rupia (INR); 1PLN = ok. 19 INR. Najlepiej przywieźć dolary, funty lub euro i wymienić je na miejscu. Ceny w Indiach są stosunkowo niskie (zwłaszcza jedzenia i transportu, koszt noclegu oczywiście zależy od standardu). Zawsze warto negocjować, ZWŁASZCZA przejazdy taxi lub tuk tukiem.
Dojazd i transport: Dwa razy leciałam ukraińskimi liniami Ukraine International Airlines, które mają bardzo dobre ceny lotów z Warszawy do New Delhi z przesiadką w Kijowie. Linie te mają słabe opinie w internecie, ale ja osobiście złego słowa nie mogę o nich powiedzieć.
Noclegi: W Indiach znajdziemy bogatą ofertę noclegową, choć duża część tanich hoteli i hosteli ma bardzo niski standard. Polecam czytać opinie na Bookingu! Z miejsc, w których spałam, mogę polecić hostel Gypsy Monkey w Dżaipurze oraz Big Boss w Agrze.
Wege jedzenie: Indie to kraj przyjazny wegetarianom i weganom. Do moich ulubionych dań należy Vege Thali, które występuje w bardzo różnych wersjach, ale zawsze jest to ryż, indyjskie placki oraz zestaw różnego rodzaju sosów. Weganie powinni dopytać, czy żaden z sosów nie jest robiony na bazie jogurtu. Wegetarianom polecam również Palak Paneer, Butter Paneer i Paneer Tikka Masala, czyli dania ze znakomitym lokalnym serem. Dobrym rozwiązaniem np. na śniadanie będzie placek paratha z dahlem – sosem na bazie soczewicy.
TOP 3 miejsca w Indiach Północnych: Mumbaj/Bombaj, Agra i Jaipur
Rozrywka: Jak już zostało wspomniane w tekście, mekką rozrywkową jest Goa. Polecam każdemu, kto lubi clubbing przy plaży.



Dziewczyno, zacznim zaczniesz się w ogóle wypowiadać na temat Indii, popodróżuj trochę po tym wielkim i niesamowicie zróżnicowanym kraju. I w ogóle popodróżuj. Zobacz nie tylko nuworyszewskie wesele, ale zwykłe, prawdziwe, na prowincji. Zobacz Keralę, Kalkutę, Uttarkhand, indyjskie Himalaje, Andamany…
PolubieniePolubienie