Jak śmiesz jeść mięso, czyli największe grzechy wegan

Jak nieraz wspominam na blogu, jestem wegetarianką, dążącą do weganizmu. Miałam już w życiu epizody całkiem wegańskie i mimo że aktualnie zrobiłam pewien „krok w tył”, to nadal uważam, że weganizm to najbardziej etyczna opcja i… nasza przyszłość jako ludzkości. Co nie zmienia faktu, że czasami czytając internetowe dyskusje, wstydzę się za wegan (i wegetarian też, choć to ci pierwsi częściej bywają „radykałami”).

Pragnę dziś się podzielić nieco mniej „lewackimi” przemyśleniami niż zwykle. I napisać, dlaczego rozumiem częściowo te osoby, które mają alergię na wegan i uparcie tkwią przy jedzeniu mięsa i produktów odzwierzęcych. Rozumiem też, skąd bierze się zła reputacja wegan, choć wiem, że to po prostu pewna mniejszość robi czarny PR pozytywnej większości 😉

Dyskusja czy wojna?

Powiedzmy sobie szczerze, mało kto potrafi prowadzić internetowe dyskusje. O ile jeszcze w rozmowach w cztery oczy zwykle jesteśmy bardziej kulturalni i skłonni do kompromisów, o tyle w internecie puszczają nam nerwy. Dlatego wszystkie rozmowy na tzw. kontrowersyjne tematy (LGBT, feminizm, rasizm) prędzej czy później kończą się pyskówkami. Kwestie związane z weganizmem i eksploatacją zwierząt nie są tu wyjątkiem, bo również wzbudzają wiele emocji.

Sama nie jestem tu bez winy. Choć nie wdaję się często w internetowe utarczki, gdy już do tego dochodzi, zdarza mi się zapędzić. Swoje myśli formułuję wtedy w sposób, jeśli nie obraźliwy dla adwersarza, to przynajmniej pełen wyższości. Zresztą powiedzmy sobie szczerze, rzadko jesteśmy mili dla drugiej strony i nawet jeśli nie używamy wyzwisk czy argumentów ad personam to jednak staramy się jak najbardziej „dopiec” tamtemu, by udowodnić swoją rację. To droga donikąd.

Można wytoczyć gigabajty danych, najbardziej racjonalne argumenty i rozbić wszystkie stwierdzenia naszego przeciwnika punkt po punkcie. Problem w tym, że jeśli traktujemy go właśnie jak przeciwnika, nikogo do niczego nie przekonamy. Czasem warto na chwilę się zatrzymać, odetchnąć głęboko i spróbować postawić się w sytuacji drugiej strony. Czy jakby ktoś pisał do mnie w ten sposób, czułabym się zachęcona, by faktycznie rozważyć jego racje? Co właściwie jest celem dyskusji? Poprawa własnego samopoczucia i zrobienie wrażenia na tych już przekonanych, czy zasianie ziarna wątpliwości w osobach z drugiej strony barykady?

Tak, to ziarnko wątpliwości to najwięcej, na ile możemy liczyć. Nigdy nie słyszałam o tym, by ktoś zmienił zdanie na ważny temat pod wpływem jednej internetowej dyskusji z randomowym obcym człowiekiem. Ale ileś takich dyskusji, jeśli pozostawią dobre wrażenie, mogą po czasie zaowocować – przynajmniej wątpliwościami. I dalszym zgłębianiem tematu już na własną rękę. Jeśli ten człowiek nie będzie chciał przekonać sam siebie, my go na pewno nie przekonamy.

Warto przeczytać swoją wiadomość przed wysłaniem, raz jeszcze, na spokojnie. Czasem wystarczy drobna zmiana tonu wypowiedzi, by poprawić jej wydźwięk. Dodanie uśmiechniętej emotikonki, usunięcie zbędnych epitetów, dopisanie kilku słów zrozumienia albo odwrócenie perspektywy: zamiast pisać „TY tamto i owamto”, napiszmy „JA uważam to i to”.

Weganizm albo nic

Wiem, że część działaczy prozwierzęcych się ze mną nie zgodzi, ale osobiście uważam, że metoda małych kroczków jest ZDECYDOWANIE lepsza niż nic. Niektóre organizacje, jak np. bardzo ceniony przeze mnie ruch Anonymous for the Voiceless (w którym sama się okazjonalnie udzielam) uznaje weganizm za jedyną słuszną opcję i całkowite wyzwolenie zwierząt za swój cel. Co oznacza, że nie pochwala ani wegetarianizmu ani fleksitarianizmu (ograniczania mięsa), uważając je za półśrodki.

Takie stanowisko jest uzasadniane chociażby w ten sposób, że jeśli ktoś je mięso raz w tygodniu, to trochę tak jakby był okazjonalnie rasistą. Czyli albo się rasistą jest albo nie. Rozumiem ten argument, ale się z nim nie zgadzam. Żyjemy w maksymalnie niewegańskim świecie. W Europie i tak jesteśmy dużo bardziej prozwierzęcy niż w wielu innych rejonach, gdzie zwierzęta się traktuje czysto użytkowo, a weganie stanowią nieliczną grupę „oszołomów”. Wyzwolenie zwierząt to na razie postulat nierealny, choć pewnie kiedyś się to zmieni – mam nadzieję, że za mojego życia.  

Znów warto sobie zadać pytanie: co właściwie jest naszym celem? Jeśli jest nim faktycznie uratowanie przynajmniej iluś zwierzęcych żyć i uderzenie w przemysł mięsny, każde ograniczenie konsumpcyjne jest sukcesem. W książce „Aktywizm prozwierzęcy” wydanej przez organizację Czarna Owca Pana Kota pojawiły się zresztą dane potwierdzające, że trend fleksitariański znacząco wpłynął na zmniejszenie produkcji mięsa w USA – bardziej niż wegetarianizm i weganizm! Niemniej jednak chyba trochę bez sensu jest wyliczanie, kto ocalił więcej zwierząt – ktoś, kto jest weganinem od pół roku, czy ktoś kto przez całe życie je mięso „od święta”.

Bo jakby nie patrzeć – mało kto urodził się weganinem. Pewnie w kolejnym pokoleniu będzie tych osób więcej, dorastających w wegańskich i wegetariańskich rodzinach, ale większość z nas jednak w pewnym momencie musiała dorosnąć do tego by zmienić nawyki żywieniowe. Wielu z nas podjęło tę decyzję dość późno, wielu działało stopniowo, zaczynając właśnie od odrzucenia niektórych rodzajów mięs (sama jadłam ryby jeszcze przez pewien czas).

Bardzo często osoby, które rezygnują z mięsa, zaczynają się interesować tematem na tyle, by dojrzeć do weganizmu. Jeśli jednak chcemy im ułatwić tę drogę, nie ma sensu deprecjonować ich decyzji na tym etapie. Zwłaszcza, że nie chodzi chyba o to, by się przechwalać, kto jest lepszym człowiekiem i kto był w stanie przejść na weganizm z dnia na dzień. Chodzi o to, by pomagać zwierzętom i promować weganizm i wegetarianizm jako wybory przyjazne, etyczne i wcale nie aż tak trudne, jakby się zdawało. Kiedy zaczynałam ograniczać mięso, weganizm wydawał mi się ekstremalny – dziś uważam, że bycie weganinem czy weganką w Polsce wcale nie wymaga wielu wyrzeczeń, raczej zmiany przyzwyczajeń.

Psychologicznie lepiej też działa na człowieka pozytywna motywacja („świetnie, że udało Ci się ograniczyć mięso! Gratulacje, oby tak dalej!”) niż krytyka i oskarżanie („co z tego, nadal krzywdzisz zwierzęta”). I nie mówię, że należy wystawiać komuś laurkę tylko za to, że jest w stanie jeść steka 20 dni w miesiącu, a nie 30, ale żeby doceniać każdy wysiłek. Bo wtedy zwiększamy szanse na to, że na jednym kroku się nie skończy.

Krwawe obrazki

Tu znów wiem, że zdania są podzielone. Drastyczne zdjęcia czy filmy z rzeźni mają wstrząsnąć mięsożercami – trzeba jednak obchodzić się z nimi ostrożnie, bo wielu mogą one po prostu odrzucić od tematu. Zwłaszcza jeśli łączy je się z oskarżeniami w stylu „morderco, spójrz co robisz”.

Wspomniani Anonymousi działają m.in. w ten sposób, że prezentują tego typu materiały w miejscach publicznych i zaczynają rozmowę z osobami, które wykazują zainteresowanie. Jest to fajna metoda, bo nikogo do niczego nie zmusza i nie opiera się na wywoływaniu poczucia winy, na które wiele osób reaguje agresją. Zresztą w ogóle Anonymousi są mistrzami, jeśli chodzi o życzliwe dyskusje i chciałabym, by każdy tak umiał przekonywać do swoich racji.

Osobiście nie jestem w stanie oglądać przepełnionych brutalnością nagrań. Być może jest to ucieczka od tematu i zamykanie się na prawdę, ale ja naprawdę nie potrzebuję tych obrazów, by wiedzieć, że chów przemysłowy zwierząt jest nieetyczny. Z tego powodu też nie lubię, kiedy ktoś tego typu rzeczy publikuje na swojej ściance na Facebooku. Na szczęście portal sam z siebie cenzuruje materiały, które są uznane za drastyczne, ale jeśli tego nie robi, ja te publikacje ukrywam, a często też „wyciszam” autora, by więcej jego postów nie widzieć. I przypuszczam, że wiele osób tak robi.

Przez żołądek do zmiany

Pewnie wiele osób teraz pomyśli, że po pierwsze robię złą robotę, krytykując wegan, a po drugie – tylko się czepiam, a przecież wyzwolenie zwierząt to ważny temat i trzeba o nim mówić i nakłaniać ludzi do zmian. Z tym ostatnim się zgodzę i jak najbardziej przyznaję weganom prawo, by „zaglądali innym do talerza”. Jeśli jednak chcemy skutecznie przekonywać mięso- i serożerców, trzeba wykazać się odrobiną sprytu (by nie powiedzieć – manipulacji ;)). Wspomniałam już o potędze życzliwości i pozytywnej motywacji. Tak naprawdę jednak sekret do zmian dla wielu kryje się… na talerzu właśnie!

Dla niektórych jedzenie jest bardzo ważne, a rezygnacja z ulubionych smaków – ogromnym wyrzeczeniem. Można oczywiście się z tego śmiać albo znów wracać do metody polegającej na wzbudzaniu poczucia winy („twoje kubki smakowe są mniej ważne niż cierpienie zwierząt”), ale znacznie łatwiej przekabacić kogoś na zieloną stronę mocy, pokazując mu smakowite alternatywy.

To się już oczywiście nieco zmienia, jednak dla wielu jedzenie wegetariańskie, a tym bardziej wegańskie, to głównie smętne sałatki albo jakieś dziwne produkty w stylu quinoi i nasion chia. Wielu utożsamia dietę wege z jedzeniem zdrowym, a więc niskokalorycznym, niesmacznym. Tymczasem weganie, zwłaszcza w Polsce, mają do wyboru dziesiątki fantastycznych produktów, które imitują smak mięsa, jajek czy sera, lub po prostu oferują coś zupełnie innego. Hamburgery, ramen, pizza, zapiekanki, sushi, kebab czy spaghetti carbonara – to wszystko jest dostępne w wersji wegańskiej w każdym większym polskim (i europejskim) mieście. Internet pełen jest blogów z Jadłonomią na czele, w księgarni nie brak inspirujących książek kucharskich, w Warszawie niemal na każdym rogu mamy wege restaurację.

Osobiście uważam, że najprzyjemniejsza i najskuteczniejsza metoda nawracania na weganizm prowadzi przez żołądek. Oczywiście trudno ją zrealizować w internetowej dyskusji, ale warto np. zapytać drugą osobę, jakich dań lub produktów brakowałoby mu najbardziej po przejściu na weganizm, po czym zaproponować alternatywy.

Na sam koniec więc chciałam Wam zarekomendować kilka knajp oraz produktów, które dla mnie są prawdziwymi game changerami. Dla praktykujących wegusów to pewnie nic nowego, ale może komuś „wątpiącemu” przydadzą się te informacje? Dodajcie swoje propozycje w komentarzach!

WEGAŃSKIE PRODUKTY:

Beyond Burger  – legendarny burger z USA, który przewrócił świat gastronomii do góry nogami. Według wielu najlepsza imitacja mięsa, jaka powstała do tej pory. Moim zdaniem ma posmak i aromat rodem z Burger Kinga (może podobna mieszanka przypraw?). Do kupienia w wielu wegesklepach w całej Polsce oraz np. w sieciówce Krowarzywa. Cena nadal jest dość wysoka, choć niższa niż na początku, tuż po wprowadzeniu na polski rynek. Ponoć dostępny też w Kolumbii, choć ja nie znalazłam!

Bezmięsny Mięsny – polska firma produkująca różnego rodzaju zamienniki popularnych wędlin czy kiełbas. Ratuje, gdy chcemy np. zrobić wegański żurek albo mamy zachciankę na boczek z patelni! Nie wszystkim pasują Bezmięsne produkty, ale moim zdaniem warto ich spróbować, bo mają obszerną ofertę – no i są już dostępne w coraz większej ilości sklepów, a nawet w supermarketach!

Ser z nerkowców Wege Siostry – coś pomiędzy serem topionym a pseudo Camembertem – moim zdaniem lepszy od jakiegokolwiek odzwierzęcego sera. Jeśli kiedyś zniechęciły Ciebie „plastikowe” wegańskie sery, warto dać szansę Wege Siostrom.

Wędzone tofu – wiele osób nie lubi tofu, nawet po dodaniu przypraw czy obróbce termicznej. Zwykle tym osobom polecam tofu wędzone, które produkuje już bardzo wiele firm, m.in. dostępna powszechnie Polsoja. Ma lekko oscypkowy posmak i mi osobiście podchodzi dużo lepiej.

Czarna sól – wszystkim, którzy tęsknią za jajkami i jajecznymi potrawami, polecam tę niesamowitą przyprawę, dzięki której możemy zrobić np. wegańską pastę „jajeczną” i nikt się nie zorientuje, że to ściema 😉 Uwaga, wbrew nazwie czarna sól ma kolor różowy!

WEGAŃSKIE KNAJPY W POLSCE:

WARSZAWA:

Vegan Ramen Shop – dla mnie, miłośniczki kuchni azjatyckiej, to nadal najlepsza wegańska restauracja ever. Mają zresztą fanów nawet wśród mięsożerców Ich rameny mogłabym jeść codziennie!

Uki Green – konkurent i mocny pretendent do miana najlepszego wegańskiego ramenu w stolicy 😉 Moim zdaniem niewiele ustępuje VR, a zdaniem wielu jest wręcz jeszcze lepszy!

Loving Hut – wietnamska sieciówka, której lokale znajdziecie na całym świecie. Ma bogate menu z dziesiątkami dań o dziwnych nazwach, które przyrządzane są w jakiś magiczny sposób, bo często naprawdę trudno uwierzyć w ich bezmięsność!

GDAŃSK:

Vegan Port – to moja ulubiona, choć wcale nie najpopularniejsza wege knajpa w Trójmieście. Zasłynęła pizzami, ale ma też w menu wiele innych ciekawych pozycji, właściwie wciąż pojawiają się jakieś nowości.  

House of Seitan – HoS króluje w social mediach, jeśli zaś chodzi o jedzenie, słynie przede wszystkim z 1001 sposobów zastosowania pyr. Sam lokal jest malutki, ale jeśli uda Wam się dorwać miejsce (albo dostawę online) – to polecam!

Avocado – jedna ze starszych wegańskich miejscówek w Gdańsku. Ich krokiety zna cały Dolny Wrzeszcz. Dla miłośników bardziej tradycyjnych smaków!

KRAKÓW:

Pod Norenami – restauracja z wyższej półki, dobra na randkę czy oficjalną służbową kolację. Ma w menu chyba każde możliwe azjatyckie danie, począwszy od sushi, poprzez chińszczyznę, wontony, ramen, aż po hinduskie curry. Niektóre z tych propozycji są genialne, inne przeciętne – ja najbardziej polecam ich dania chińskie.

Veganic – sympatyczna knajpa w modnym miejscu (Dolne Młyny). Oferuje mix kuchni polskiej i śródziemnomorskiej, ma też często fajne promocje w rodzaju darmowych dolewek wina 😉

PS. Tekst ten dedykuję Sarce S., najfajniejszej znanej mi wegance, która znakomicie promuje dietę wegańską samą swoją pozytywną osobowością 😊 Przy niej człowiek aż ma ochotę jeść tylko rośliny do końca życia!

Leave a Reply