Sumatra – 3 dni w wiosce odciętej od świata

Splot różnych okoliczności sprawił, że wylądowałam w jednej z wielu indonezyjskich wiosek. Okazała się być tą jedną na milion. Moim małym rajem na Ziemi. Przypadek czy przeznaczenie? Co sprawia, że miejsca zwyczajne stają się wyjątkowe?

Ze względu na wizę musiałam na początku września ponownie wjechać do Malezji. Szukałam tanich biletów i padło na Padang – Sumatra, Indonezja. Dla mnie kompletna niewiadoma, według wujka Googla średnio ciekawe miasto. Zawsze to jednak nowe miejsce, nowe doświadczenia i w sumie nowy dla mnie kraj (w Indonezji byłam wcześniej tylko na Bali, a tam to wiadomo – inna bajka – kiedyś opowiem).

Traf chciał, że znajoma mieszkająca w Malezji była w identycznej sytuacji zaledwie parę tygodni temu i też wylądowała w Padang (jak widać AirAsia lubi to miasto i raczy je niskimi cenami biletów). Poleciła mi miejscówkę do zatrzymania się – Ricky’s Beach House w pobliskiej wiosce. Przeczytałam opis – brzmiał zachęcająco. Chillout, plaża, spokój, natura, ocean, dżungla, domowe jedzenie. Do tego fajny projekt wspierający lokalną społeczność. Idealne miejsce na weekendową ucieczkę z wielkiego miasta. Intuicja mi podpowiadała, że to dobry wybór.

Którędy do raju?

Gdyby ktoś kiedyś chciał zobaczyć na własne oczy ten zwykły-niezwykły skrawek Indonezji, to polecam się nie spieszyć i zrezygnować z opcji pick upu na lotnisku, wybrać raczej „transport publiczny” (nazwijmy go tak, z braku lepszego określenia). I podążać dokładnie za wskazówkami Ricky’ego. A więc najpierw z uśmiechem na twarzy przechodzimy wszystkie kontrole na malutkim lotnisku (mniejszym od Modlina). Potem, nie tracąc uśmiechu, uciekamy przed nachalnymi taksówkarzami i szukamy białego busa, który zawiezie nas do miasta. Utrzymujemy dobrą minę, gdy przyjdzie nam czekać na odjazd godzinę albo półtorej.

W Padang można się zatrzymać na szybki obchód – jest tam kilka ładnych meczetów (Ulakan, Taqwa Muhammadiyah), Chinatown, ponoć ciekawe muzeum historyczno-kulturowe: Museum Adityawarman (nie byłam, ale sam budynek przyciąga charakterystyczną architekturą). Dobre lokalne jedzenie w restauracji o nazwie Malabar (otwierają popołudniu, więc znów się nie załapałam, ale mam sprawdzone źródła).

Gdy już zaliczymy rundkę po mieście, bez wyrzutów sumienia udajemy się w stronę szalonego targowiska o nazwie Pasar Raya. W gąszczu niebieskich minibasów znajdujemy ten, który zawiezie nas do wioski Teluk Kabung. I tak oto kolejne doświadczenie kulturowe przed nami! Podróż dwukrotnie przepełnionym busikiem bez drzwi, interakcje z lokalsami (głównie mowa ciała, w Indonezji mało kto mówi po angielsku), wiatr we włosach.

2

Teluk Kabung to nie jest nasza wioska docelowa. Tam dopiero zaczyna się prawdziwa przygoda! Zaczepiamy miejscowych motorowerowych taksówkarzy i jeden z chłopaków zabiera nas chybotliwym skuterkiem przez lasy, pagórki, pola ryżowe, drogą skalistą i wyboistą prosto do przybytku Ricky’ego. Po drodze podziwiamy widoki i modlimy się, by nie spaść. O dziwo, umiejętności offroadowe tubylców pozytywnie zaskakują.

Ain’t easy to get to paradise – wyjaśnia z niewinnym uśmiechem mój szofer. Przyznaję mu rację.

Blue, blue planet

Wioska nazywa się Nagari Sungai Pinang. Od świata odgradza ją z jednej strony błękitny ocean, z drugiej – wzgórza porośnięte dżunglą. Ot mała rybacka osada: meczet, dwa wiejskie sklepiki, plaża, nie więcej niż trzystu mieszkańców. Na plaży stoi na palach kilka drewnianych bungalowów pokrytych słomą. Właśnie te urokliwe chatki oferuje Ricky swoim gościom.

4

Działalność Ricky’ego nie kończy się na wynajmowaniu noclegów. Część dochodów przeznaczona jest na opiekę medyczną dla mieszkańców i edukację najmłodszych. Miejsce, które stworzył stało się kolejnym ważnym punktem w wiosce. Jego Beach House to po prostu drewniany domek, pomalowany w rastamańskie kolory, pokryty grafikami i rysunkami, skrzyżowanie baru, kuchni, hostelowej recepcji i miejsca spotkań. Na patio jest tłoczno o każdej porze dnia i nocy. Miejscowe dzieciaki przesiadują tu godzinami: grają na bębnach i gitarach, śpiewają, wygłupiają się, gadają. Wielu z nich jest zatrudnionych przez Ricky’ego – a więc również sprzątają, gotują świeże posiłki dla gości i zabawiają ich rozmową. Ewidentnie uwielbiają kontakt z turystami i backpackerami, którzy są przecież dla nich jak przybysze z innej planety. Łamanym angielskim wypytują o wszystko.

Ja w trakcie swego krótkiego pobytu poznałam jeszcze kilku obcych. Dwie Francuzki, blondynkę ze Słowenii i zwariowanego brytyjskiego emeryta, który po zjechaniu świata wzdłuż i wszerz znalazł swoje miejsce na Ziemi właśnie tu, na tej sumatrzańskiej plaży. Dziewczyny romansowały z lokalnymi chłopakami. Richard, 66 lat, medytował, chodził na spacery, grał na gitarze. Prowadził przepiękny dziennik podróży z własnoręcznie rysowanymi mapami i piosenkami, które komponował.

Jedną z nich, zatytułowaną “Blue Planet” miałam okazję usłyszeć kilka razy. Każde kolejne wykonanie podobało mi się coraz bardziej. Kilka zwrotek zapamiętałam. Piękna i smutna melodia.

…It’s a blue, blue planet
We’re not here very long
Won’t you tell me why
Tell me why, tell me why
Everyone forgot the song…

Poznałam też bliżej znaczną część wesołej gromadki przesiadującej u Ricky’ego. Pokochałam ich wszystkich – prostych, cudownych młodzieńców, brudnych obdartusów kipiących radością życia, z których każdy miał duszę muzyka i śpiewał tak, że w cuglach wygrałby polskiego Idola. Zdawali mi się najpiękniejsi na świecie – w takim sensie, w jakim piękni są festiwalowicze na polskim Woodstocku, ale trzeba też przyznać, że ich nietypowa dla europejskiego oka uroda po prostu przyciągała uwagę. Siadali w kucki jak zwierzęta, jedli rękami. Mieli szerokie białe uśmiechy, śniadą skórę i przenikliwe ciemne spojrzenia. Nie dziwiło mnie, że tak łatwo zdobywali względy białych dziewczyn – to była wzajemna fascynacja tym co obce i egzotyczne. Palili jak smoki, po dwie paczki papierosów dziennie, popijali trochę piwka (non-halal!), palili słabiutkie jointy. Była w nich jakaś przedziwna świeżość i dzikość serca.

Momenty były

Pewne chwile wyryły mi się głęboko w podstawie czaszki. Wycieczka rybacką łódką na pobliską wysepkę, którą mieliśmy całą dla siebie (łącznie z otaczającymi ją rafami koralowymi). Piknik na plaży, a potem powrót przez kołyszący się ocean, w zacinającej ulewie. Drżeliśmy przemarznięci, a jeden z chłopaków darł się na całe gardło śpiewając piosenkę wysp Mentawai i wystukując rytm na starym plastikowym wiadrze.

5

Przeprawa przez dżunglę, gdy po wyczerpującym marszu pod górę, przez chaszcze i błota, zdychająca z wycieńczenia, ze stopami pogryzionymi przez pijawki wskoczyłam do lodowatego wodospadu i wpłynęłam do jednej z grot. Nad głową miałam zieleń dżungli, strumienie wody rozbryzgującej się o skały i tęcze tworzone przez parujące krople. To był jeden z najpiękniejszych widoków w moim życiu – nie miałam oczywiście aparatu (nie jest wodoodporny), więc po prostu gapiłam się w górę przez około kwadrans, próbując zapamiętać ten obrazek na zawsze.

I „zielona noc”. Jak zwykle było siedzenie na patio do późna i śpiewy (ja śpiewałam szeptem, to moja pięta Achillesa). Spontaniczne wykonanie hitów Boba Marleya na wiele głosów, pieśni indonezyjskie, rockowe hity i obowiązkowa „Blue Planet” zaśpiewana przez Richarda specjalnie dla mnie po raz ostatni. Dzikie tańce, gra w Bintang (totalny mindfuck, kiedyś wyjaśnię) i gapienie się w gwiazdy, których tak bardzo brakuje mi w wielkim mieście. W końcu zostałam sama z trójką chłopców – Ricky ściągnął ich z pobliskich wysp. Dla nich ta wioska to jest wielki świat. Angielski gorzej niż podstawowy, ale znów – od czego jest mowa ciała i dobre chęci? Choć mówimy różnymi językami, byliśmy w stanie porozmawiać o muzyce i o tęsknocie za domem. Uczyli mnie grać na gitarze, a ja nieudolnie chwytałam akordy. W końcu i nas zmogło, więc grupowo i bez żadnych podtekstów poszliśmy spać w mojej chatce na plaży. Kołysał nas do snu szum oceanu – dosłownie, bo z każdą kolejną falą domek trząsł się na palach.

Epilog

Kiedy opowiadałam C. o tej podróży i pokazywałam zdjęcia, jego reakcja była mniej więcej taka: brzmi super, ale są lepsze miejsca w Indonezji. Na pewno ma rację, spędził tam rok i zjeździł ją całą. Choć nie był przecież w „mojej” wiosce. Co sprawiło, że mnie właśnie ona zachwyciła?

Mam taką teorię, że zakochujemy się w ludziach dzięki ich niedoskonałościom. To one sprawiają, że dana osoba jest jedyna w swoim rodzaju, one nas bawią i rozczulają, zapadają w pamięć. Nie chodzi oczywiście o poważne wady, tylko drobne słabości, które można skwitować stwierdzeniem „taki jego urok”.

Podobnie jest z miejscami i wyprawami. To co wspominamy po czasie to te stresujące chwile, kiedy zgubiliśmy się w obcym mieście albo straciliśmy bagaż. Kiedy spaliśmy na podłodze w obskurnym hostelu, padaliśmy ze zmęczenia po wielogodzinnym marszu w górach albo robale w tropikach zjadały nas żywcem. To są przyprawy, które nadają prawdziwy smak naszym podróżom. To są doświadczenia, które nazywamy PRZYGODAMI. O nich będziemy opowiadać znajomym. Ja opowiadam o pijawkach i ulewie na łodzi, o zatłoczonym minibusie i o niewygodach wioskowego życia.

Bezpośrednio łączy się to z drugim czynnikiem decydującym o wyjątkowości podróży. Chodzi o to, co nam po podróży pozostaje. Nie tylko wspomnienia, ale i pomysły, inspiracje, postanowienia. Ten krótki wypad na Sumatrę mnie zmienił. Był moją pierwszą samotną podróżą (tak, tak, zawsze było przynajmniej w parze). Uświadomił mi, że tryb podróżowania solo jest znacznie ciekawszy i przyjemniejszy niż przypuszczałam i zdecydowanie chcę go praktykować (przynajmniej od czasu do czasu).

Kontakt z lokalnymi mieszkańcami niepozornej wioseczki pomógł mi docenić po raz kolejny prosty styl życia blisko natury. Kiedyś myślałam, że jestem stworzona do życia w mieście. Teraz już nie mam tej pewności. I jeszcze jedno – to wioska w stu procentach muzułmańska, a jej mieszkańcy traktowali mnie z większą życzliwością i szacunkiem niż przeciętny polski dresiarz. Ta obserwacja dość mocno wpłynęła na moją postawę wobec wszechobecnej w polskim internecie dyskusji o islamie i uchodźcach.

Pobyt w Sungai Pinang zaowocował też kilkoma innymi refleksjami. Są zbyt osobiste, by się nimi dzielić, ale tak naprawdę to nie ma znaczenia (dla Was). Ma znaczenie tylko dla mnie. I ono sprawia, że nie zapomnę łatwo tej podróży. Epilog wciąż trwa. On jest w tym wszystkim najważniejszy.

8

1

Więcej zdjęć znajdziecie na Facebooku Random Travel Stories.

INFO

Termin: Pora deszczowa na Sumatrze nie jest bardzo uciążliwa, ale jeśli chcemy mieć gwarancję dobrej pogody, najlepiej się wybrać między marcem a październikiem.

Nocleg: Ricky’s Beach House znajdziemy na AirBnb: https://pl.airbnb.com/rooms/4233441. Poza tym w Indonezji popularny jest homestaying, więc możemy też poszukać innych zakątków, które zapewnią nam autentyczne doświadczenia w trakcie podróży.

Wiza: Wizy w Indonezji dla Polaków zostały częściowo zniesione, ale tylko pod warunkiem lądowania na jednym z 5 wybranych lotnisk (Bali, Dżakarta, Medan, Batan, Subaraya). Jeśli przylecimy bezpośrednio do Padang, możemy wykupić wizę on arrival, której cena oscyluje około 350,000 IDR (ok. 100 PLN).

Waluta & ceny: Indonezyjska rupia jest słabą walutą – ok. 3,5 tys. IDR to zaledwie 1 złotówka. W związku z tym Indonezja jest krajem przystępnym cenowo – im taniej od turystycznych centrów jak Bali czy Dżakarta, tym taniej. Oczywiście białemu przybyszowi łatwo wpaść w różnego rodzaju turystyczne pułapki. Zawsze warto się targować!

Dojazd: Z Europy najłatwiej znaleźć okazyjne loty do Dżakarty, Bangkoku, Kuala Lumpur lub na Bali. Stamtąd do Padang latają m.in. tanie linie AirAsia.

Transport: Po Sumatrze – busy, stosunkowo niedrogie taksówki lub wynajem własnego auta / skutera. Jeśli jednak nie jesteśmy przyzwyczajeni do prowadzenia pojazdu w warunkach ekstremalnych (brak regularnych dróg, wzgórza, dżungla, wertepy), lepiej nie ryzykować!

Jedzenie: Kuchnia indonezyjska jest stosunkowo pikantna. Dominuje ryż, ryby i mięso (kurczak) i owoce – wszystko halal.  Jedzenie jest bardzo tanie, zwłaszcza street food – można eksperymentować!

5 uwag do wpisu “Sumatra – 3 dni w wiosce odciętej od świata

  1. A może osobiste refleksje, przynajmniej niektóre, byłyby właśnie tą wisienką na torcie lub drinku?.. Zachęcam do podzielenia się 😉 Dobrze się czyta. Wciąga. Więcej zdjęć! (np. tych miejscowych z ich egzotycznym fatal attraction).

    Polubienie

Leave a Reply

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s