Nagle, w jednej sekundzie, stojąc na zalanym słońcem Praça do Comércio, zrozumiałam, czym jest saudade. Był ostatni dzień mojego ostatniego pobytu w Lizbonie i za kilka godzin miałam opuścić Białe Miasto. Już za nim tęskniłam, ale jednocześnie byłam szczęśliwa, bo nie sposób czuć się inaczej na tym jasnym bruku, pod czystym niebem, wdychając zapach oceanu niesiony przez rzekę Tag, słuchając krzyku mew.
Praça do Comércio (plac handlowy) zwany też Terreiro do Paço (placem pałacowym) nie jest najładniejszym ani najbardziej urokliwym zakątkiem Lizbony. Niewątpliwie jest jednak rozpoznawalnym punktem miasta, dla mnie jednym z jego symboli – również dlatego, że to na stacji metra Terreiro do Paço wysiadałam codziennie, aby dotrzeć do malowniczego hosteliku uczepionego skraju Alfamy.
Cidade a ponto luz bordada – to miasto całe utkane ze światła – tak o Lizbonie śpiewa Carlos do Carmo, jeden z największych współczesnych fadistów. O lizbońskim świetle rozpisywał się też koneser tego miasta – Marcin Kydryński – dziennikarz, muzyk, fotograf, który Lizbonie poświęcił jedną ze swoich książek i kupił tu mieszkanie. Wcale mu się nie dziwię – sama wiele oddałabym za prywatną przystań w Alfamie.
Alfama, czyli lizbońska starówka. Tak różna od starówek w innych europejskich miastach. Zaprojektowana i zbudowana przez Maurów, w najbardziej egzotycznym okresie portugalskiej historii. Choć jej mury były przebudowywane przez wieki, plan ulic pozostał, tak charakterystyczny dla marokańskich czy algierskich miast i masteczek – jest wąsko, stromo, kolorowo, z dużą ilością schodów i nierównego bruku. Żartuje się czasem, że wędrówki po Alfamie przypominają górskie wspinaczki. Tym większy szacunek dla mijanych starszych pań, mieszkanek Lizbony, które dziarsko zmierzają ze sklepu do domu, dzierżąc pieć siat wypchanych świeżościami z porannego targu. Turysta zawsze może podjechać słynnym żółtym tramwajem, ten jednak wciśnie się tylko w niektóre uliczki.
Przyjemnym dla przyjezdnych efektem ubocznym alfamskiej topografii jest mnogość punktów widokowych w tym rejonie miasta (choć Lizbona w ogóle punktami widokowymi stoi, o czym kiedyś pisałam). Na morze czerwonych dachów i bystry nurt rzeki można patrzeć w nieskończoność i pod każdym kątem. A przy okazji słuchać ulicznych grajków, wyłapując rzewne melodie.
Bo druga największa atrakcja Alfamy to fado i niezliczone miejsca, w których melancholijne portugalskie pieśni słychać co wieczór. Miejsca mniej i bardziej turystyczne, drogie restauracje, klimatyczne knajpki i podłe bary, w których śpiewają zarówno kelnerzy podający zupę, jak i zapraszani specjalnie w tym celu światowej sławy fadiści. Alfama, która była niegdyś ubogą rybacką dzielnicą, to kolebka fado i nigdzie indziej ta muzyka nie wybrzmiewa tak mocno.
Czym jest fado? Ponoć jest muzyką najlepiej wyrażająca saudade, portugalską słodko-gorzką nostalgię, uczucie nad którego wyjaśnieniem głowil się niejeden luzofil. Fado to saudade, a saudade to tęsknota za dawno minionymi czasami, to nadzieja na powrót ukochanej osoby, to wzruszenie w samotności. Saudade to dźwięki portugalskiej gitary, to drganie w głosie – ochrypłym i niedoskonałym, bo przecież pierwszymi fadistami byli portowi śpiewacy, a nie wielkie diwy. Gdzie tego posłuchać, gdzie poczuć te dreszcze? Nie będę polecać Wam konkretnych lokali, bo po pierwsze – przez ostatnie kilka lat mogło się wiele zmienić. Po drugie, każdy sam powinien zgubić się w alfamskich uliczkach i odnaleźć swoje wyjątkowe miejsca. Inaczej magia nie zadziała. Lizbony nie opłaca się zwiedzać z przewodnikiem ani według uporządkowanego planu ściągniętego z blogaska.
Mój pierwszy pobyt w Lizbonie był magiczny z wielu względów. Poza tym, że całe to miasto było jednym wielkim odkryciem, wiele rzeczy zadziało się trochę przypadkiem. Na przykład nieświadomie zaplanowałam wyjazd na połowę czerwca, gdy cała Lizbona świętuje i szaleje. Dzień św. Antoniego, nieoficjalnego patrona miasta i noc z 12 na 13 czerwca to czas wyjątkowy. Choć imprezy i festyny trwają przez cały miesiąc, tego jednego wieczora ulice zaludniają się jak nigdy. Święto Antoniego, czyli sardynki grillowane na ulicy, stoliki porozstawiane dosłownie wszędzie, girlandy porozwieszane między sznurami z praniem, parady z użyciem najdziwniejszych instrumentów, lekkie czerwone wino pite z plastikowych kubeczków. Więcej o obchodach (i o tym, dlaczego ludzie przebierają sie za gigantyczne ryby) przeczytajcie TUTAJ, na jednej z najlepszych polskich stron poświęconych Lizbonie.
Inna zaleta czerwcowej wycieczki – właśnie wtedy kwitną jakarandy, kolejny symbol Lizbony. Najgęściej chyba w Belem, dzielnicy położonej nad samym ujściem Tagu. Stąd wyruszali wielcy odkrywcy jak Vasco Da Gama, podbijać nowe lądy, szukać lepszej przyszłości. Tu zachował się najlepiej marynistyczny klimat Lizbony i wspomnienie imperialnej świetności. W przewodnikach przeczytacie o lokalnych budowlach zbudowanych w fantazyjnym stylu manuelińskim – akurat tych poleceń nie warto ignorować, bo zarówno Klasztor Hieronimitów, jak i Torre de Belem są jednymi z piękniejszych lizbońskich zabytków. Najbardziej imponująco wyglądają jednak w otoczeniu fioletowych drzew jakarandy.
Oczywiście Lizbona to o wiele więcej. To również popularna Baixa, to imprezowe i backpackerskie Bairro Alto, a także nowoczesny Park Oriente. Wszystkie te miejsca Wam polecam i o wszystkich poczytacie chociażby na wspomnianej stronie Infolizbona. Ja nie będę się o nich rozpisywać, bo to nie one sprawiły, że zakochałam się w Lizbonie.
***
Lizbonę odkryła dla mnie moja mama. To ona wyciągnęła mnie do Portugalii po raz pierwszy, w 2012 roku. Mnie jakoś średnio kręciła wówczas Europa, marzyłam o dalszych wojażach. A potem poznałam to wszystko – fado, białe światło, Alfamę, zapach oceanu na szerokich deptakach. I obie przepadłyśmy z mamą. Słuchałyśmy razem Marizy, Carlosa do Carmo, Camane. I wracałyśmy do Lizbony, zawsze we dwie. Do momentu, gdy wyjechałam do Azji i tradycja się urwała.
W tym roku miałyśmy znów tam polecieć. Przeglądałam Skyscanner w poszukiwaniu tanich lotów. Myślałam nawet, żeby bilety podarować mamie na święta – te niedawno minione święta, w trakcie których nagle odeszła, a moje życie przewróciło się do góry nogami. Wiem, że do Lizbony prędko nie wrócę. Bo gdy dziś słucham fado, nie czuję już saudade, tylko zwykły, szary smutek.
Ten tekst dedykuję właśnie Mamie, która była najwierniejszą czytelniczką, najgorliwszą korektorką i najskuteczniejszą promotorką wszelkich moich wypocin. Która zawsze motywowała mnie do pisania i prawdopodobnie jako jedyna osoba (poza mną) przeczytała wszystkie wpisy na tym blogu.