Kiedy siedziałyśmy z Oleńką przy drodze, na rozgrzanym asfalcie, dzierżąc w dłoniach kartonowe tabliczki, jeden lęk przeważał ponad wszystkie inne (że nas porwą, zgwałcą, okradną). Że nikt się nie zatrzyma!
Pomysł pojawił się przypadkiem, pewnego zimowego wieczoru w Warszawie, podczas niekończących się pogaduch przy tanim winie. W weekend „bożociałowy” jedziemy gdzieś autostopem! Czeska Praga wydawała się dobrym pomysłem – chciałyśmy skoczyć za granicę, a to był realny cel jak na pierwszą autostopową wyprawę w życiu, na którą miałyśmy zresztą tylko 4 dni. Stwierdziłyśmy, że w najgorszym przypadku wrócimy pociągiem albo Polskim Busem.
Skoro zaś słowo się rzekło i plan rozgłosiło znajomym, jakoś tak głupio było się wycofać. W ten sposób pewnego pięknego czerwcowego poranka wylądowałyśmy przy jednej z warszawskich wylotówek na A2.
Podstarzałe nastolatki
Szczerze mówiąc, gdybym miała zgadywać, kto z naszej paczki pierwszy w końcu zrealizuje obgadywany od dawna pomysł podróży stopem, nie postawiłabym na mnie i na Oleńkę. Nie zrozumcie mnie źle – Ola jest świetną osobą, ale zwykle była tym bardziej zachowawczym głosem w grupie, niekoniecznie pierwszą do szaleństw. Ja też wówczas byłam jeszcze ciągle na etapie aspirującej podróżniczki, mającej więcej marzeń niż prawdziwych wypraw na koncie.
Jednak to właśnie my dwie, zaopatrzone w mapy i plecaki, ubrane w byle jakie kolorowe ciuchy, kompletnie nie przystające do naszych codziennych wcieleń („pani od PR-u” i „prawie-nauczycielki”), spędziłyśmy 45 minut na krawężniku, czekając na pierwszą podwózkę. Zwątpienie mieszało się z upartym przekonaniem, że wstyd byłoby się poddać na starcie.
Na późniejszych kierowców tego dnia nie musiałyśmy czekać aż tak długo, ale też chyba mało który moment całej wycieczki mógł się równać z radością, jaką wywołała srebrna luksusowa Honda zjeżdżająca na pobocze.
Nasz pierwszy szofer, ewidentnie ofiara kryzysu wieku średniego, pruł jak szalony autostradą, złorzeczył na wszystkich kierowców „zawalających mu drogę” i dowiózł nas do Łodzi w niecałą godzinę. Ja drżałam ze strachu o swoje życie na przednim siedzeniu, a siedząca z tyłu Ola skrupulatnie wysyłała numery rejestracyjne siostrze (która została wtajemniczona w plan w przeciwieństwie do naszych rodziców).
A potem szło już coraz lepiej. Kabanosy jedzone w trawie przy stacji benzynowej (ach, było to jeszcze przed epoką wegetarianizmu w moim życiu). Dwuetapowa podwózka do Wrocławia, a stamtąd – jak z nieba, spadł nam wesoły kamper z całą rodzinką jadącą… a jakże, do Pragi na weekend!
Trudno sobie wymarzyć lepsze warunki na długodystansową wyprawę. Kamper piękny, zabytkowy, z oldschoolowym wnętrzem i odświeżoną budą. Wygodna kanapa, stół, poczęstunek i dwójka dzieciaków, która umilała nam drogę. Lekko nadpobudliwy chłopiec, w wieku ok. 4 lat i nieco starsza i zdecydowanie spokojniejsza siostra, którą początkowo wzięłam za brata. Oleńka zmierzyła mnie pełnym oburzenia pedagogicznym spojrzeniem, gdy zwróciłam się do nieszczęsnej dziewczynki per „czy chciałbyś..?”.
Tak dotarłyśmy do samej czeskiej stolicy – w sumie zajęło nam to niecałe 9 godzin, krócej niż pociągiem czy Polskim Busem, oczywiście za darmo. Pakiet pozytywnych wrażeń i niesamowicie motywujące poczucie, że „możemy wszystko” gratis.
Troszkę stresu narobiło nam jeszcze poszukiwanie hostelu (bez uprzednich rezerwacji i bez Google Maps, jedynie z tradycyjnym atlasem samochodowym w dłoni i spisanymi adresami), ale w końcu udało się znaleźć pokój. Odświeżone i wciąż na adrenalinowym haju wywołanym autostopowym debiutem, poszłyśmy eksplorować Pragę nocą.
Praga jak malowana
To był mój drugi raz w Pradze i szczerze mówiąc wciąż mam z tym miastem problem. Jest trochę jak Kraków – no cudne no, już na pierwszy rzut oka nie da się zaprzeczyć, że jest to po prostu piękne miasto ze średniowieczną starówką (Krakusy już mnie łajają za to określenie) i niezliczonymi zabytkami. I tłumem turystów. Nie wiem, czy to właśnie kwestia tych tłumów, czy może mojej wrodzonej przekory, że od Krakowa czasem wolę chaotyczną i burą Warszawę, a od złotej Pragi – niepozorną Bratysławę.
Nie znaczy to, że nie warto wybrać się do Pragi. Wprost przeciwnie – grzechem byłoby jej nie odwiedzić przynajmniej raz w życiu, skoro już mamy taką perłę rzut beretem od polskiej granicy.
Praga jest miastem legend i opowieści. Można ją zwiedzać śladami Franza Kafki albo Dobrego Wojaka Szwejka. Na cudownym Moście Karola, który jest prawdziwą praską ikoną na skalę światową, nie zapomnijmy „pomacać” na szczęście rzeźby Jana Nepomucena.
Na wieczór polecam Stare Miasto, niezliczone puby i knajpki, kuszące zapachem knedlików, złocistego czeskiego piwa i… marihuany, której posiadanie w niewielkich ilościach jest legalne. Jeśli chodzi o imprezy, Praga z powodzeniem konkuruje z Amsterdamem i Berlinem.
Na Rynku Staromiejskim uwagę przykuwa przede wszystkim budynek Ratusza, który, choć wielokrotnie przebudowywany, swoją historią sięga XIV wieku. A na wieży ratuszowej – bajkowy zegar astronomiczny, stworzony przez Mistrza Hanusza w 1410 roku, wskazujący nie tylko datę i godzinę, ale także położenie ciał niebieskich. Zdobią go mechaniczne figury świętych i legendarnych postaci.
Od Starego Miasta przejdziemy spacerkiem do imponującej Wieży Mostowej, otwierającej przejście na wspomniany Most Karola. A na moście apogeum turystycznych atrakcji! Grajkowie, artyści i sprzedawcy pamiątek umilą nam drogę na Malą Stranę – jedną z najsympatyczniejszych dzielnic miasta. Choć jej centralne punkty jak Malostranské Náměstí (Rynek Malostranski) zadeptywane są przez turystów, wciąż nie tak trudno zgubić ich w wąskich kolorowych uliczkach obsadzonych piwiarniami i kawiarniami.
Oprócz klasycznego mostu z kłódkami (który znajdziemy już chyba w każdym większym europejskim mieście) do okolicznych atrakcji zaliczyć trzeba tzw. Ścianę Johna Lennona, pokrywaną hippisowskimi graffiti od lat 80. XX wieku (co niesłychanie irytowało komunistyczne władze).
Mieszane uczucia wzbudza zamkowe wzgórze Hradczany. Pewnie narażę się niektórym miłośnikom Pragi, ale moim zdaniem zwiedzanie zamku spokojnie można sobie odpuścić i zadowolić się zewnętrznym podziwianiem gotyckiej fasady Katedry Św. Wita, która jest zdecydowanie najciekawszą budowlą w tym miejscu. Rozczarowuje też króciutka Złota Uliczka – mini skansen z historycznymi sklepikami, za przejście którą trzeba zapłacić.
Zdecydowanie bardziej polecam nieco mniej popularne atrakcje, jak np. Muzeum Zabawek znajdujące się na dole uliczki. Raj dla pedagogów (Oleńka była w swoim żywiole) a także dla miłośników psychodelicznych misiów i kukiełek sprzed 200 lat. Ciekawostką jest kolekcja Barbie, pokazująca jak zmieniały się legendarne lalki (a przy okazji ideały kobiecego piękna) przez ostatnie kilka dekad.
Polecam też pobliskie Wzgórze Petřín, na które wjedziemy kolejką linową (obowiązuje zwykły bilet komunikacji miejskiej). Na szczycie czekają na nas piękne różane ogrody, Labirynt Luster, a także wieża, będąca mniejszą kopią Wieży Eiffla. Z jej szczytu rozciąga się jeden z najlepszych widoków w Pradze.
Po intensywnym zwiedzaniu chillout nad brzegiem Wełtawy będzie idealnym pomysłem. My załapałyśmy się przy okazji na lokalny festiwal muzyczny i studenckie koncerty. Doskonałe okoliczności, by poobserwować i uchwycić prawdziwego ducha miasta, a czeskie trunki nigdzie nie smakują tak pysznie, jak na zalanej słońcem zielonej trawie.
Kryzys, góry i powrót
Trasę powrotną zaplanowałyśmy przez Kudowę-Zdrój – spragnione gór bardzo chciałyśmy spędzić tam choć jedną noc i pół dnia. Upojone naszym pierwszym autostopowym sukcesem, oczywiście nawet już nie myślałyśmy o pociągu czy autobusie. Przecież w tę stronę poszło tak łatwo! Entuzjastycznie nastawione do świata stanęłyśmy przy wyjazdowej drodze z Pragi.
Miny rzedły nam coraz bardziej z każdym kolejnym kwadransem. Nie wiedziałyśmy, w czym problem. Złe miejsce czy zła pora? Do końca długiego weekendu pozostał jeszcze jeden dzień, być może dlatego brakowało kierowców jadących w kierunku Polski.
Aby zabić czas, skoczyłyśmy na hot dogi do Ikei i postanowiłyśmy lekko zmienić miejscówkę. Sfrustrowane i prawie już nie odzywające się do siebie, maszerowałyśmy wzdłuż wielopasmowej ulicy, od czasu do czasu desperacko wymachując tabliczkami w kierunku śmigających aut, gdy nagle usłyszałyśmy polskie okrzyki za plecami.
Sympatyczna i ogorzała twarz młodszego od nas o prawie 10 lat chłopaka z ogromnym plecakiem od razu poprawiła nam humor. Okazało się, że Kamil dotarł do Pragi prawie równolegle z nami, spał na kempingu pod namiotem, a teraz próbuje wrócić do Wrocławia. Razem zawsze raźniej, nawet w niedoli!
Po kolejnej godzinie spędzonej bezskutecznie przy drodze, nasz nowy kolega zaproponował, aby spróbować szczęścia na „pobliskiej” stacji benzynowej, gdzie wedle internetowych rekomendacji zatrzymuje się mnóstwo TIRów i bardzo łatwo o podwiezienie. Plan brzmiał dobrze, realizacja poszła trochę gorzej. Po godzinnym marszu wzdłuż autostrady, przez pola i opłotki, byliśmy padnięci, a do Polski zbliżyliśmy się zaledwie o parę kilometrów. W dodatku okazało się, że spośród tych licznych ciężarówek, jedyna jadąca w interesującym nas kierunku wyrusza dopiero za 2 dni (kiedy to ja powinnam siedzieć za biurkiem w pracy).
Sama już nie pamiętam, ile czasu spędziliśmy na tej stacji pośrodku niczego. Przez pierwsze pół godziny podbiegaliśmy do każdego zajeżdżającego auta. Potem popadliśmy w letarg, przysypiając pod McDonaldem z nieodłącznymi kartonowymi kartkami w rękach. Ale happy end był nam pisany – w końcu przyjechali nasi Zbawcy – wycieczkowy autokar Polaków. Przedstawiłam pilotce naszą sytuację w tak dramatyczny sposób, że nie mogli nas zostawić w potrzebie. Tak, to był kolejny moment euforii w trakcie tej wyprawy.
Podrzucono nas do Kudowej, gdzie Kamil planował łapać stopa do Wrocka, a my nacieszyć się upragnionymi górami. Znów nachodziłyśmy się w poszukiwaniu noclegu – kolejni gospodarze podawali nam numery telefonów do znajomych, aż znalazłyśmy pokoik u gaździny w pobliskim Jeleniowie, do którego przyczłapałyśmy kolejne 2 kilometry. Widok przytulnego, obitego boazerią wnętrza, prostych mebli i miękkich materacy był dla nas równie piękny co panorama Pragi z Mostu Karola.
Następnego dnia przeszłyśmy się jeszcze po okolicy (gór prawie nie zobaczyłyśmy przez deszczowo-mglistą aurę, ale spacer po lesie też był przyjemny) i znów stanęłyśmy przy drodze. Tym razem czekałyśmy całe 2 minuty. Ledwie zdążyłam machnąć tabliczką i zatrzymał się wesoły bus pełen chłopaków wracających z meczu w Pradze. I znów byłyśmy w trasie! Krok po kroku przemieszczałyśmy się w kierunku Warszawy.
Jeszcze przed Wrocławiem spotkałyśmy… a jakże, Kamila, który jak się okazało, musiał biwakować na stacji i wciąż nie udało mu się dotrzeć do celu. O dziwo, wbrew wszystkim autostopowym poradnikom, we trójkę całkiem sprawnie złapaliśmy kolejnego stopa.
Z Wrocławia do stolicy trafiła nam się bezpośrednia podwózka – młody i pozytywny facet z nostalgią wspominał własne dawne tripy po Europie. Wysadził nas na Połczyńskiej – dokładnie na tym samym przystanku autobusowym, z którego cztery dni temu dopadłyśmy srebrną Hondę jadącą do Łodzi. Przybiłyśmy sobie z Olą piątkę i dumne zadzwoniłyśmy do rodziców – teraz już mogłyśmy chwalić się wszystkim naszym udanym przedsięwzięciem.
Niesamowite, jak szybo zbladły wspomnienia rezygnacji i irytacji, która dopadała nas po drodze. Wszelkie gorsze chwile ewoluowały w zabawne anegdotki. Pozostała satysfakcja i nieprawdopodobna radocha, jaką dało to drobne wychylenie się poza strefę komfortu. Oraz przywrócona wiara w ludzi. Chyba każdy, kto jeździł autostopem to potwierdzi – prędzej czy później ktoś się zawsze zatrzyma.
Fajny ten blog, troche w „starym” stylu blogow gdzie bylo jeszcze co poczytac, a nie tylko sieczka. I dobra historia, identyfikuje sie z Olenka, tez jest „Zachowawczym” glosem :< a jednak to czasem my niepozorne podbijamy swiat!
PolubieniePolubienie
Dzieki :))
PolubieniePolubienie
Fajne. Budzą się wspomnienia. Parę powrotów stopem z Wrocka do Jeleniej – koleżanka machała, ja niepozornie siedziałem (raz ekipa Żuka stanęła pod Sobótką na szybkiego kufla – oczywiście dołączyłem). Sam też później parę osób podwiozłem. No i zupełnie nieudane podróżowanie stopem (musieliśmy się przerzucić na pociągi – zresztą fajna sprawa – klima, czysto, szybko) wraz z kumplem z Włoch przez Francję i Niemcy do … Pragi – mam te same zdjęcia 🙂
PolubieniePolubienie
Kolezanka machala, a Olo sie chowal w krzakach 😉
W Polsce tradycje autostopowe sa calkiem silne, zreszta krzewione mocno w czasach PRL z tego co sie orientuje, dlatego naprawde przyjemnie sie w ten sposob podrozuje, bo kierowcy wiedza o co chodzi. Nie wiem jak to wyglada na zachodzie Europy. Ale z 2 str sa tacy hardkorzy (Kinga Choszcz), ktorzy caly swiat zwiedzali autostopem, mimo ze ani w Azji ani np. w Ameryce Poludniowej takie zwyczaje w ogole nie funkcjonuja 😉
PolubieniePolubienie